Jedna z najczęściej powtarzanych w komiksowym świecie anegdot to historia o tym, jak Will Eisner zmanipulował swojego wydawcę. Rysownik po długich latach harowania przy rysunkach dla amerykańskiego wojska i komiksach rozrywkowych doszedł do wniosku, że chciałby wydać w końcu autorski obyczajowy album o codziennym życiu emigrantów w Nowym Jorku. Wówczas – a był 1978 r. – na tego typu ekstrawagancje w amerykańskim przemyśle komiksowym nie było miejsca. Artysta udał się więc tym razem do książkowego wydawcy i, aby nie spalić pierwszego kontaktu, powiedział, że przynosi mu „powieść graficzną”. Bo książkowi wydawcy omijali komiksy szerokim łukiem, traktując je jak dziecinadę.
Eisner posłużył się pojęciem powstałym w latach 20. XX w., które w gruncie rzeczy nie miało komiksowego rodowodu. Termin graphic novel lub wordless novel określał bowiem nieme opowieści wykonane techniką linorytu czy drzeworytu. Zamiast kadrów narrację tworzyły w nich całostronicowe ilustracje. Były to na ogół mroczne utwory traktujące o konfliktach społecznych czy Wielkim Kryzysie lat 30., jak chociażby „White Collar” Giacomo Contiego, który przedstawił losy bezrobotnego, szeregowego pracownika agencji reklamowej. Jednak leksykalny manewr Eisnera tak dobrze się przyjął, że dziś o pierwotnym znaczeniu graphic novel nikt nie pamięta. Termin zaczął oznaczać poważny, autorski komiks, często opowiadający autobiograficzną historię. Taki był później „Maus” Arta Spiegelmana – opowieść o życiu w cieniu ojca, który doświadczył Holocaustu – czy „Blankets” Criaga Thompsona – o dorastaniu na amerykańskiej prowincji w niezwykle religijnej rodzinie.