Wpierw zdawał się niedostępny, jak cały uniwersytecki kampus, obserwowany zza bramy przy Krakowskim Przedmieściu. Potem, na pierwszym roku studiów, oswoiłem go wraz z przestrzenią – może za sprawą zegara radośnie wybijającego kuranty albo ławek przy klombie. Ale czym innym było wejść do środka. Chociaż wychowałem się wśród książek i znałem kilka warszawskich bibliotek, pamiętam pierwsze oszołomienie BUW-em. Nie ogromem uniwersyteckiej książnicy – legendarny magazyn „na ruszcie”, z milionem spiętrzonych książek, był nieosiągalny, widziany z zewnątrz, przez wysokie okna, był nierzeczywisty, jak ze snu, podobny składowisku preparatów w piwnicach Instytutu Filozofii i gabinetom osobliwości w zapuszczonym Gmachu Audytoryjnym – ile jej starożytnym dostojeństwem.
Później się zadomowiłem, ale poczucie obcowania z czymś niesamowitym, co wykracza poza ziemski ład, zostało do końca, to znaczy do końca starej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, bezmyślnie i barbarzyńsko zniszczonej kilkanaście lat temu na fali głupawej reorganizacji wszystkiego, co nie przystaje do współczesnej epoki z jej religią efektywności i technokratyzmu.
Jak wielu użytkowników BUW-u syciłem się opowieściami o bibliotekarzach obdarzonych szóstym zmysłem, który pozwalał im odnaleźć każdą książkę zagubioną w warstwach kurzu, o inkunabułach w przepastnych lochach, złożonych tam w czasach carskich i nigdy nie wyciąganych na światło dzienne, o szaleńcach, dziwkach i erudytach, którzy do Biblioteki lgnęli jak pszczoły do plastra miodu. Pokazywano ich sobie palcami, bywali sławniejsi od profesorów, mówiono szeptem o ich maniach, o przedwojennych afiliacjach politycznych, o zainteresowaniach naukowych, i niezbyt uprzejmie piętnowano przywary. Zajęło mi trochę czasu, żeby pojąć, że dla wielu biblioteka (pisana małą literą) stanowiła jedyny dom albo namiastkę domu.