Co prawda Prince śpiewał kiedyś, że „rock’n’roll żyje i mieszka w Minneapolis”, ale nie miał wątpliwości, że architekt gatunku – Chuck Berry – urodził się w St. Louis. Był bowiem Berry człowiekiem, na którego trzeba było się natknąć, próbując opowiedzieć od początku różne rock’n’rollowe historie. Na przykład tę dotyczącą powstania The Rolling Stones. Bo młody Keith Richards zaczął rozmawiać z Mickiem Jaggerem tylko dlatego, że miał pod pachą płytę „Rockin’ at the Hops” (1960 r.) Chucka Berry’ego. Albo tę o popularyzacji słynnego „kaczego chodu” – elementu scenicznej choreografii wykonywanej przez tego samego muzyka, a później wielu innych artystów, w charakterystycznym przykucu. Chuck doprowadził go do perfekcji w dzieciństwie, wchodząc w ten sposób pod stół.
Ciekawszy jednak wydaje się być Berry jako rockowy poeta. Jak nikt inny potrafił, malując słowami obrazy, uchwycić w nich istotę wyzwolenia i ucieczki – integralnej części rock’n’rollowej mitologii. Co prawda na ostatnim krążku Rolling Stonesów, złożonym głównie z coverów bluesowych standardów artystów chicagowskiej wytwórni Chess, zabrakło kompozycji Berry’ego, jednak w teledysku promującym singlowy „Ride ’Em On Down” aktorka Kristen Stewart szarżuje po Los Angeles w niebieskim mustangu.
A to przecież właśnie od czasów Chucka Berry’ego i jego pierwszego wielkiego przeboju „Maybellene”, nagranego w 1955 r. właśnie dla Chess Records, samochód stał się symbolem rock’n’rollowej dumy i wolności. Podobnie jest z charakterystyczną dla mitologii tej muzyki opowieścią w stylu „od pucybuta do milionera” o Johnnym (piosenka „Johnny B.