Marcin Zwierzchowski
25 kwietnia 2017
Czym zaskoczą nas „Strażnicy Galaktyki vol. 2”?
Przebój z innej galaktyki
Dlaczego film „Strażnicy Galaktyki” nie mógł się udać? I dlaczego udał się perfekcyjnie, a jego kontynuacja jest jedną z najbardziej wyczekiwanych premier roku.
Hollywood nie bez przyczyny nazywane jest Fabryką Snów – miejscem, gdzie wytwarza się filmy w dużych ilościach i taśmowo. Widać to po kolejnych kasowych przebojach, często sprawiających wrażenie odbitych ze sztancy, z co najwyżej zmienionymi imionami postaci. I po zachowawczości producentów, którzy najchętniej w kółko kręciliby ten sam film, byle nie ryzykować. Do dziś zagadką pozostaje więc, jakim cudem James Gunn zdołał przekonać produkujące hit za hitem studio Marvela do wydania 150 mln dol.
Hollywood nie bez przyczyny nazywane jest Fabryką Snów – miejscem, gdzie wytwarza się filmy w dużych ilościach i taśmowo. Widać to po kolejnych kasowych przebojach, często sprawiających wrażenie odbitych ze sztancy, z co najwyżej zmienionymi imionami postaci. I po zachowawczości producentów, którzy najchętniej w kółko kręciliby ten sam film, byle nie ryzykować. Do dziś zagadką pozostaje więc, jakim cudem James Gunn zdołał przekonać produkujące hit za hitem studio Marvela do wydania 150 mln dol. na projekt taki jak „Strażnicy Galaktyki”. Zdrowy rozsądek podpowiada, że Gunn – wcześniej znany z niskobudżetowych, dziwacznych horrorów i serii „PG Porn” (porno, ale bez seksu czy w ogóle golizny) – musiał przystawić komuś w Marvelu lufę pistoletu do głowy. Ten sam decydent nie powstrzymał Gunna, gdy spośród ponad 7 tys. marvelowskich superbohaterów wybrał tę grupę, o której nikt nie słyszał, nawet lwia część komiksowych ekspertów. Nikt też nie kazał mu puknąć się w czoło, kiedy ogłaszał, że jedną z pierwszoplanowych postaci będzie Rocket, czyli modyfikowany cybernetycznie, gadający szop ze smykałką do techniki i słabością do wielkich karabinów. Żaden z producentów najwyraźniej nie oprotestował również pomysłu, by jego kolegą i członkiem zespołu było chodzące drzewo Groot (będący w stanie wymówić tylko jedną kwestię: „Jestem Groot!”). Pozostali Strażnicy to zielonoskóra Gamora, zielono-czerwony Drax Niszczyciel i jedyny w zespole człowiek Peter Quill, zwany (głównie przez samego siebie) Star-Lordem. Z anonimowości tych postaci sami twórcy śmieją się już w jednej z pierwszych scen, gdy Quill przedstawia się właśnie jako Star-Lord, a trzymający go na muszce drab pyta zdziwiony: „Kto?”. Rzecz jasna film Gunna miał olbrzymie fory w kinach, ponieważ wchodził do nich jako kolejna odsłona Kinowego Uniwersum Marvela (w skrócie MCU) – serii kilkunastu filmów, od „Iron Mana”, przez „Thora”, „Kapitana Amerykę”, po „Avengersów”, czyli jeden z najbardziej kasowych obrazów w historii. Sęk w tym, że podczas gdy wszystkie inne fabuły z tej serii rozgrywają się na Ziemi, „Strażnicy…” wpadają tam tylko na chwilę, w otwierającej film scenie porwania Quilla, później zaś przenosimy się na drugi koniec kosmosu (to pierwsza w MCU space opera). Związek z przygodami Iron Mana i spółki jest więc odległy i tak naprawdę wyklaruje się później, bo żaden ze znanych herosów tu się nie pojawia, a łącznikami z poprzednimi obrazami w serii są postaci trzecioplanowe. Galaktyka bez gwiazd Czym więc James Gunn mógł przyciągnąć widzów do kin? Logika podpowiada, że gwiazdami w obsadzie. Tu jednak Gunn wykonał coś, co przeciętnego hollywoodzkiego producenta wpędziłoby do grobu: zatrudnił wprawdzie Bradleya Coopera i Vina Diesela, ale tylko po to, żeby podkładali głosy pod Rocketa i Groota, w roli Quilla obsadził natomiast szerzej wtedy nieznanego Chrisa Pratta. Jakby tego wszystkiego było mało, do kin „Strażnicy Galaktyki” weszli w sierpniu, czyli miesiącu raczej dla wielkobudżetowych widowisk nieprzyjaznym, a w promującym film zwiastunie przewodnim motywem muzycznym był nie jakiś modny współczesny przebój, tylko zapomniane „Hooked on a Feeling” grupy Blue Swede z 1974 r. Film Jamesa Gunna na długo przed premierą był więc przez wielu dziennikarzy skazywany na porażkę. Skojarzenia z „Gwiezdnymi wojnami” nasuwają się same. Film z akcją osadzoną w odległej galaktyce, bez gwiazd w obsadzie, kręcony przez reżysera, który dotychczas nie pracował z tak dużymi budżetami i który na pierwszym planie umieścił nie ludzkich bohaterów. W George’a Lucasa również nikt nie wierzył, nawet on sam – tuż przed premierą filmu uciekł z żoną na Hawaje, gdzie chciał się odciąć od spodziewanych złych wieści dotyczących frekwencji w kinach. Tym większy był jednak sukces zarówno „Gwiezdnych wojen”, jak i kilka dekad później „Strażników Galaktyki”, bo autentycznie wszystkich zaskoczył. Rzecz jasna skala jest tu inna, bo film Gunna nie stał się zjawiskiem takiej rangi jak „Star Wars”, niemniej podobnie jak Lucas w latach 70. James Gunn odgadł, za czym tęskni współczesny fan kinowych widowisk fantastycznych. Coś starego, coś nowego Nie jest przy tym Gunn odkrywcą nieznanych dotychczas prawd o kinie i widzach. Trzeba go raczej postawić obok takich reżyserów, jak Peter Jackson, bracia Dufferowie, J.J. Abrams czy Joss Whedon – wśród zapalonych fanów, pożeraczy popkultury, którzy wszystko, co chłoną, wykorzystują następnie w swoich opowieściach, czy to otwarcie cytując, czy jedynie się inspirując. Dlatego „Strażnicy Galaktyki” to nowa jakość we współczesnym kinie wysokobudżetowym, w tym rozumieniu jednak, że nie tworzą niczego od zera, ale umiejętnie łączą wiele klasycznych, często zapomnianych elementów fabularnych i estetycznych. W skrócie: przebój Gunna to coś na kształt ciekawego coveru hitu sprzed lat. Bo o tym, co „Strażnicy...” cytują lub przetwarzają, można stworzyć osobną, bardzo obszerną publikację. Weźmy Petera Quilla, Star-Lorda, i to, jak gra go Chris Pratt – przecież to kolejny Han Solo, łotrzyk o złotym sercu, który staje się bohaterem i ryzykuje życie dla dobra innych. To łamacz kobiecych serc (niczym kapitan Kirk ze „Star Treka” ma słabość do kosmitek), zdolny jednak do miłości. W pierwszej scenie filmu dodatkowo wchodzi w buty Indiany Jonesa, przetrząsając starożytne ruiny w poszukiwaniu artefaktu, do czego później sam Quill nawiązuje, o swoim znalezisku mówiąc, że kojarzy się z Arką Przymierza. Quill przy okazji wpisuje się w nowszy trend: bohatera kina akcji, który jednocześnie jest gadułą i geekiem, zgrywusem, nieustannie żartującym ze wszystkiego i rzucającym z rękawa nawiązaniami do popkultury. Jak późniejszy Deadpool, tytułowy bohater kolejnego zaskakującego kasowego przeboju, który również „na żywo” komentował fabułę swoimi żarcikami. James Gunn wziął więc to, co obecnie popularne, jak właśnie nie do końca kryształowi bohaterowie, których pięści ranią równie dotkliwie co kąśliwe języki, i zmieszał to z pomysłami, które szły pod prąd trendów. Nagrał film niezbyt poważny, częściej raczej radośnie głupkowaty, co gryzie się z podejściem, jakiemu hołduje wielu twórców kina komiksowego, silących się na powagę i pragnących uznania w oczach krytyków starszej daty. Inaczej również niż w większości filmów fantastyczno-naukowych, kosmos w „Strażnikach…” jest wielobarwny, żywy, piękny, kojarzy się nie z nieustannym zagrożeniem i śmiercią (jak w „Prometeuszu”, „Grawitacji”, nawet „Marsjaninie” i nowych odcinkach „Star Trek”), ale przygodą i radością odkrywania nieznanego. Największym sukcesem Jamesa Gunna był właśnie fakt, że uchwycił radość tzw. Kina Nowej Przygody – filmów George’a Lucasa czy Stevena Spielberga z początku ich karier, „Indiany Jonesa”, „Gwiezdnych wojen” czy takich klasyków kina komediowo-fantastycznego, jak „Wielka draka w chińskiej dzielnicy”. Łączy się to z nostalgią za latami 70. i 80. ubiegłego wieku, przesycającą każdą minutę filmu Gunna, czy to w formie ścieżki dźwiękowej, czy nawiązań do kinowych przebojów tamtych czasów, czy wreszcie w osobie Quilla, wyrwanego z Ziemi jako dziecko, które stąd zabier
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.