Hollywood nie bez przyczyny nazywane jest Fabryką Snów – miejscem, gdzie wytwarza się filmy w dużych ilościach i taśmowo. Widać to po kolejnych kasowych przebojach, często sprawiających wrażenie odbitych ze sztancy, z co najwyżej zmienionymi imionami postaci. I po zachowawczości producentów, którzy najchętniej w kółko kręciliby ten sam film, byle nie ryzykować. Do dziś zagadką pozostaje więc, jakim cudem James Gunn zdołał przekonać produkujące hit za hitem studio Marvela do wydania 150 mln dol. na projekt taki jak „Strażnicy Galaktyki”. Zdrowy rozsądek podpowiada, że Gunn – wcześniej znany z niskobudżetowych, dziwacznych horrorów i serii „PG Porn” (porno, ale bez seksu czy w ogóle golizny) – musiał przystawić komuś w Marvelu lufę pistoletu do głowy.
Ten sam decydent nie powstrzymał Gunna, gdy spośród ponad 7 tys. marvelowskich superbohaterów wybrał tę grupę, o której nikt nie słyszał, nawet lwia część komiksowych ekspertów. Nikt też nie kazał mu puknąć się w czoło, kiedy ogłaszał, że jedną z pierwszoplanowych postaci będzie Rocket, czyli modyfikowany cybernetycznie, gadający szop ze smykałką do techniki i słabością do wielkich karabinów. Żaden z producentów najwyraźniej nie oprotestował również pomysłu, by jego kolegą i członkiem zespołu było chodzące drzewo Groot (będący w stanie wymówić tylko jedną kwestię: „Jestem Groot!”). Pozostali Strażnicy to zielonoskóra Gamora, zielono-czerwony Drax Niszczyciel i jedyny w zespole człowiek Peter Quill, zwany (głównie przez samego siebie) Star-Lordem. Z anonimowości tych postaci sami twórcy śmieją się już w jednej z pierwszych scen, gdy Quill przedstawia się właśnie jako Star-Lord, a trzymający go na muszce drab pyta zdziwiony: „Kto?”.
Rzecz jasna film Gunna miał olbrzymie fory w kinach, ponieważ wchodził do nich jako kolejna odsłona Kinowego Uniwersum Marvela (w skrócie MCU) – serii kilkunastu filmów, od „Iron Mana”, przez „Thora”, „Kapitana Amerykę”, po „Avengersów”, czyli jeden z najbardziej kasowych obrazów w historii.