W 1947 r. nakręcono pierwszy polski film animowany dla dzieci – czarno-białą animację lalkową „Za króla Krakusa”. W PRL funkcjonowało kilka państwowych studiów produkujących kilkadziesiąt odcinków filmów animowanych rocznie na zamówienie telewizji. Na „Reksiu” Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej czy „Dziwnych przygodach Koziołka Matołka” Studia Miniatur Filmowych w Warszawie wychowało się kilka pokoleń Polaków. Lalkowego „Misia Uszatka” z łódzkiego Se-ma-fora znały nawet dzieci w Japonii. Bo polskie animacje były produktem eksportowym. Filmy pokazywały, jak ważna jest przyjaźń, lojalność, wspólne działanie. Choć zdarzało się też, że odgrywały rolę tuby propagandowej. Niemniej finansowana przez państwo sztuka filmowa kwitła i odnosiła sukcesy na świecie.
– 1989 r. przyniósł kilkunastoletnią zapaść w produkcji animacji dla dzieci – mówi Tomasz Niedźwiedź, producent, scenarzysta i reżyser, współwłaściciel studia postprodukcyjnego Badi Badi. Dlaczego? Bo telewizja publiczna przestała inwestować w polskie bajki. Ramówkę zdominowały animacje zagraniczne. – TVP nie opłaca się finansować kosztującej kilka milionów produkcji, skoro serial Disneya może kupić za 5 tys. zł – mówi Grzegorz Wacławek, artysta, producent, założyciel studia Animoon. – Podobnie jest w całej Europie.
– Telewizji jest coraz więcej, więc cena za emisję spada – wyjaśnia producent. – A produkcja filmu animowanego to ogromne pieniądze. Jeden odcinek serialu kosztuje na Zachodzie około 300–500 tys. dol., funtów lub euro – mówi Tomasz Niedźwiedź. – Filmu pełnometrażowego – 5–10 mln euro.
– W USA budżety takich produkcji sięgają 150 mln dol.