Nicole Kidman wciąż bywa postrzegana przez pryzmat nieudanego małżeństwa z Tomem Cruise’em, niejasnych związków z sektą scjentologów czy zgrabnej figury modelki i twarzy bez zmarszczek, którą zawdzięcza ponoć częstym wizytom u chirurgów plastycznych. Tymczasem wysoka (180 cm wzrostu) jasnowłosa piękność o urodzie lalki Barbie ma na koncie szereg kontrowersyjnych ról, trzy Złote Globy, Oscara, a dwa tygodnie temu festiwal filmowy w Cannes uhonorował ją specjalnym laurem z okazji swego 70-lecia.
Budzi sprzeczne emocje. Niektórzy uważają, że jest najbardziej przecenianą aktorką hollywoodzką. Doczekała się nawet tytułu lodowatej królowej. Tak zgodnym chórem pisały o niej zachodnie media, które do niedawna nie traktowały jej poważnie. Wolały w niej widzieć zjawiskową kobietę, raczej symbol seksu niż wybitną aktorkę, która w przeciwieństwie do dużo starszej Isabelle Huppert czy o 10 lat młodszej Jessiki Chastain cały czas musi udowadniać, że ma talent. Bogini o porcelanowej urodzie, doskonale maskująca wiek oraz prawdziwe uczucia, która wabi, kusi, a jednocześnie stwarza barierę, narzuca chłód i dystans.
Nawet najbardziej nieprzychylni jej dziennikarze przyznają jednak, że wiecznie szukająca nowych wyzwań Nicole Kidman dobrze prezentuje się w kostiumach księżnych i kurtyzan. Przekonuje też w rolach neurotycznych artystek, nękanych wyrzutami sumienia matek, walczących o godność wykorzystywanych seksualnie żon, a także naiwnych idealistek, wiernych dziewczyn z Południa umierających z tęsknoty za tym jednym jedynym, wyśnionym ukochanym. Ponadto nieźle tańczy i śpiewa. Od trzech dekad należy do ścisłego hollywoodzkiego panteonu, inkasuje milionowe gaże, mimo że z uporem odmawia udziału w tandetnych komercyjnych superprodukcjach przynoszących gigantyczne zyski i kolosalną popularność wykonawcom („Batmana Forever”, błąd młodości, chętnie wykreśliłaby ze swojej filmografii).