Kilka tygodni po premierze „Wonder Woman” wiadomo już, że pierwsza na taką skalę ekranizacja komiksu o kobiecej superbohaterce okazała się sporym sukcesem. Obejrzeć, jak pół bogini, pół Amazonka bije Niemców na froncie pierwszej wojny światowej, oswobadza niewinnych ludzi i w widowiskowej walce pokonuje boga wojny Aresa, kończąc tym samym wojnę, zdecydowało się tyle widzów, by film w weekend otwarcia zarobił ponad 444 mln dol. (przy budżecie 149 mln). A to dało mu ósme miejsce w tym roku i pierwsze w kategorii filmów wyreżyserowanych przez kobiety (poprzedni rekord należał do „50 twarzy Greya” w reż. Sam Taylor-Johnson).
Ważniejszy od wyników finansowych i jakości samego filmu (będącego raczej standardową ekranizacją komiksu o superbohaterze) jest tzw. efekt Wonder Woman. Rodzice publikują w sieci zdjęcia córek (i synów) w kostiumach wzorowanych na ekranowych i piszą, że dzieci żądają zakupu figurek Wonder Woman, by dołączyć je do kolekcji Supermanów i Batmanów. Informują, że córki niejadki zaczęły jeść, by być silne jak Wonder Woman – Diana z Themysciry – i cytują spontaniczne wypowiedzi pociech, w których przewija się myśl, że dziewczynki są tak samo silne jak chłopcy i tak jak oni mogą walczyć, bronić słabszych, ratować świat. I wygrywać. Ktoś w internecie przytacza scenkę z przedszkola, z dziewczynką zwracającą uwagę koledze, który upuścił na podłogę cukierek: nie śmieć, to przez takie rzeczy nie ma chłopców na Themyscirze!
W skrócie, dziewczynki wreszcie, po latach oglądania na dużym ekranie przygód męskich superbohaterów, otrzymały kobiecy wzór do naśladowania: o sportowej sylwetce, z lassem prawdy, naramiennikami odbijającymi strzały, świetnie władającą mieczem i tarczą, a przy tym empatyczną, niezależną i inteligentną.