Wrocław, skrzyżowanie ulic Kołłątaja i Kościuszki, bardzo dobrze wybrana i wyeksponowana ściana. Zobaczy ją każdy, kto będzie jechał tramwajem na Dworzec Główny. Ze ściany na potencjalnego podróżnego spogląda trójka żołnierzy wyklętych i trzy wilki. Obok, na zielonym tle logo WKS Śląsk, symbol NSZ, WiN oraz wielkie hasło: „Walcząca armio wyklęta, Śląsk Wrocław o was pamięta”.
Mural z Kołłątaja nie daje o sobie zapomnieć lokalnym mediom. I to wcale nie ze względu na plastyczną urodę, bo praca jest dosyć szkaradna: niewprawnie namalowane postaci żołnierzy i wilków przypominających rozczochrane psy kojarzą się z twórczością amatorską i sztuką naiwną, ale przecież nie o to tutaj chodzi. O muralu każdy pamięta, bo jest nieustannie niszczony: czasem to prymitywna demolka, a czasem całkiem błyskotliwa interwencja. Praca została już pochlapana różową farbą, później pojawiła się na niej swastyka, a w kwietniu po raz drugi ktoś domalował tęczę – tym razem były to kolorowe promienie wychodzące ze ślepiów wilków. Klimat niczym z Teofila Ociepki połączony z patriotycznym przesłaniem.
Murale z żołnierzami wyklętymi, upamiętniające rocznice powstań (głównie powstania warszawskiego) i murale kibicowsko-patriotyczne opanowały polskie miasta i wyparły ze ścian klasyczne graffiti oparte na literach. Bez wątpienia narodził się nowy miejski folklor i nowy rodzaj sztuki naiwnej, z własnymi kanonami i elementami obowiązkowymi: mile widziane są wszelkiego rodzaju symbole patriotyczne – powstańcza kotwica, symbol WiN, NSZ, obowiązkowo biało-czerwona flaga, często w postaci długiej wstęgi, do tego wyjące wilki, leśne krajobrazy, wojenne zgliszcza. Przypomina to przeskalowaną kibicowską vlepkę albo banner ze stadionu.
Powszechnie panuje hiperrealistyczna konwencja portretowania – bardziej lub mniej nieudolna, bowiem większość postaci przemalowana jest amatorsko z dawnych zdjęć. Dlatego też bohaterowie patriotycznych murali są przedstawiani albo w sepii, albo w czarno-białej tonacji. Oczywiście w podniosłym, patetycznym tonie. Czasem zestawienia wizerunków czy emblematów bywają zaskakujące, jak w przypadku patriotycznego muralu w Kaliszu. Na długim panelu przechodzącym w małą ścianę zmieścili się i Pilecki, Inka, Dmowski, i powstańcy warszawscy, choć ci ostatni ideologicznie z Dmowskim pewnie by się nie dogadali.
Bezwzględny dialog ulicy
Nie każdemu historyczny mural się podoba, więc wojna na ścianach trwa i prace są niszczone. Oberwał mural w Kaliszu. Znak NSZ został zabazgrany, a Dmowski dostał na czole czerwoną strużkę krwi – wygląda jak strzał z pistoletu prosto w czoło. Oberwała praca o żołnierzach wyklętych w Białymstoku, gdzie hasło „Białystok ma was w pamięci” zostało zamienione na „Białystok ma was w dupie”. W Bełchatowie na muralu poświęconym Narodowym Siłom Zbrojnym pojawił się dopisek „NSZ pod sąd, a nie na pomniki”.
Wandalizm? Owszem, ale niszczenie cudzej pracy na ulicy jest formą dialogu. Bezwzględnie brutalnego, jednak wciąż mieszczącego się w tej konwencji. Tak było od początku tzw. urban artu. I zapewne nigdy się to nie zmieni. Na nieustannie zadawane w Polsce pytanie, czy graffiti/street art to sztuka czy wandalizm, odpowiedź jest stosunkowo prosta: i jedno, i drugie. Tylko nie wypada głośno o tym mówić. Niemniej proces unaradawiania i historyzowania polskich murów trwa w najlepsze co najmniej od kilku lat. Po dojściu PiS do władzy tylko zaczął narastać i zamienił się w mainstream, a do tego sprofesjonalizował.
Muralopolo w natarciu
Początkowo wiele prac powstawało z inicjatyw lokalnych: organizacji patriotycznych, kibicowskich albo z pieniędzy spółdzielni mieszkaniowych. Ale od 2013 r., kiedy obchodzono Rok Żołnierzy Wyklętych, nastąpiła klęska urodzaju. Nowe murale pojawiły się wówczas m.in. w Świdnicy, Kaliszu, Pile, Szczecinie. Z czasem konkursy na murale patriotyczne organizował m.in. IPN czy urzędy miast, nawet w ramach budżetów obywatelskich. Jak w Kutnie, gdzie przy ul. Miłej powstała praca pod hasłem „patriotyczna renowacja” (zwyciężyła w Kutnowskim Budżecie Obywatelskim w 2015 r.).
Wcześniej muralem historycznym zajmowali się nieliczni, wśród nich Rafał Roskowiński, który na gdańskiej Zaspie już w 1999 r. malował Jana Pawła II wraz z Wałęsą. A gdy w 2009 r. tworzył przy stadionie Polonii Warszawa pracę poświęconą powstaniu warszawskiemu, ściany miast i miasteczek nie były jeszcze od morza do gór usłane kotwicami. Co ciekawe, gdy w ubiegłym roku Roskowiński postanowił namalować żołnierzy wyklętych w konwencji superbohaterskiej, niczym postaci z amerykańskiego komiksu, spotkało się to z oporem. Portal mojaorunia.pl odnotował, że lokalni społecznicy w Gdańsku Wrzeszczu zaprotestowali, bo ujęcie tematu było „zbyt luźne”. Bo choć rzecz powstała w Gdańsku Oruni, bandaż na głowie jednego z żołnierzy niektórzy widzowie brali za turban.
Uliczno-amatorskie kanony muralizmu zdążyły już zdominować gusta decydentów. Szkoda, bo czasem zdarzają się też ciekawe realizacje historycznych malowideł. Dobrym przykładem jest praca Marcina Budzińskiego poświęcona walkom o Pocztę Polską w Wolnym Mieście Gdańsku. Rzecz sfinansowana z pieniędzy stowarzyszenia Lwy Północy (kibice Lechii Gdańsk) przedstawia przeskalowany znaczek pocztowy, na który nałożono raster i dziury po kulach. Prosty, mocny koncept doskonale sprawdził się w przestrzeni miasta. Ale Budziński ma na swoim koncie także kiczowate, 160-metrowe malowidło w al. Żołnierzy Wyklętych w tym samym mieście. Była to zwycięska praca w konkursie ogłoszonym przez IPN.
Ciekawy mural znaleźć można również w Poznaniu na hali Zakładów Cegielskiego. Jego siłą jest przede wszystkim kompozycja. Choć – zgodnie z historyzującą konwencją – przedstawiająca maszerujących robotników praca jest czarno-biała, to świetnie wtapia się w otoczenie, szczególnie z perspektywy przechodnia. Jest też wykonana – świadomie lub nie – w lekko socrealistycznym stylu, tymczasem upamiętnia wydarzenia Czerwca 1956 r.
W większości przypadków murale tworzone przez środowiska kibicowskie, patriotyczne i nacjonalistyczne nie mają ambicji artystycznych. Ani nawet estetyzujących. Nie idzie tu o sztukę, tylko wyraźne manifestowanie w przestrzeni siebie i swoich poglądów. To niemal powrót do korzeni graffiti, dla którego zaznaczanie terenu było jedną z podstaw działań. Za dekadę, o ile przetrwają, turyści będą te murale patriotyczne zwiedzać niczym prace na ulicach Irlandii Północnej, które gloryfikowały męczenników po jednej i drugiej stronie tamtejszego konfliktu, a przede wszystkim oznaczały terytorium. Dzięki nim każdy wiedział, czy jest w strefie lojalistów czy republikanów.
To, co w o wiele większym stopniu psuje przestrzeń polskich miast, to muralopolo – kiczowate atrapy miejskiego krajobrazu, robione w imię sztuki, upiększania miasta i rewitalizacji, a nie patriotyzmu. Nie spotykają się też z krytyką czy protestem. Co ciekawe, podobnie jak w wypadku prac o wyklętych, podstawą ich treści jest historia, a raczej historyczna fantazja, estetycznie na poziomie kolorowanki lub taniej książki dla dzieci z hipermarketu.
Grzegorz Piątek i Jarosław Trybuś w książce „Lukier i mięso”, pisząc o nieudanych rewitalizacjach polskich miast, posługują się pojęciami „przestrzeń zdisneylandyzowana” i „historia, której nie było”. Muralopolo staje się ważną częścią tego procesu. Najsłynniejszym i najbardziej medialnym przykładem tego nurtu – zwanego także sweet artem – jest praca na poznańskiej Śródce, która znalazła się na piątym miejscu w rankingu „7 cudów Polski”, plebiscycie organizowanym przez pismo „National Geographic Traveler”.
Śródka przez lata uchodziła za jedną z „gorszych” dzielnic Poznania. Dziś stała się modna: knajpki, restauracje, kawiarnie – gentryfikacja trwa w najlepsze. Mural na Śródce, stworzony, co gorsza, z inicjatywy lokalnych społeczników, to pastelowy krajobraz przedstawiający urocze kamieniczki (każda w innym stylu), trębacza, rycerza i kobietę z obfitym biustem. Jest tu nawet reklama producenta czekolady. Słodki kicz jak z fantazji o włoskim miasteczku, choć Poznań leży od Włoch bardzo daleko.
Druga włoska fantazja znajduje się także w Poznaniu, w dzielnicy Wilda – stojący przy drodze pustostan (zwany przez mieszkańców złowieszczo: „nora gwałtu”) został pomalowany tak, by przypominał kamienicę wyciętą i przerzuconą z toskańskiego miasteczka. Tyle że nie ma to nic wspólnego z architektonicznym kontekstem Wildy, której zabudowa pochodzi głównie z przełomu XIX i XX w. Z kolei w maleńkich wielkopolskich Pyzdrach na ścianie powstało iluzoryczne malowidło przypominające o średniowiecznej świetności miasteczka. I znów: cukierkowa estetyka rodem z kolorowanki, historyczna kraina szczęśliwości.
Zawłaszczanie miejskiej przestrzeni
W ślad za Poznaniem i Pyzdrami w muralopolo poszedł Słupsk, za to w jeszcze większej skali. Na długiej, ślepej ścianie znów widzimy tu domalowany krajobraz, z przestrzenną iluzją miejskiego życia. Cóż, o wiele łatwiej i taniej malować na ścianach szczęśliwe, pełne życia miasto, niż faktycznie je takim uczynić.
Po latach festiwali murali, które na ogół były elementem potyczek o Europejską Stolicę Kultury, duże miasta wypełniły się pracami światowej sławy artystów. Często były to dzieła treściowo puste – bezpieczne, unikające trudnych tematów, nieosadzone w lokalnym kontekście, ale przynajmniej w wielu przypadkach estetyczne. Zdawałoby się, że po nasyceniu tego rodzaju grzeczną i niekrytyczną wobec rzeczywistości sztuką wszystko pójdzie w dobrym kierunku. Stało się odwrotnie.
Plastycy miejscy śpią, lokalne media zachwycają się kolejnym muralopolo pod turystyczne gusta, a zawłaszczanie przestrzeni przez skrajną prawicę przechodzi bez echa, podobnie jak rozprzestrzenianie się muralu reklamowego, który dziwnym trafem umknął uwadze autorów ustawy krajobrazowej. Za chwilę w naszych miastach utkniemy po uszy w historii, tej wyklętej i tej wydumanej, kiczowato-bajkowej.