Położona zaledwie 20 km od granicy z Polską Ostrawa przeszłość ma zacną, a pierwszy akt lokacyjny miasta pochodzi z 1279 r. Ale od takich atrakcji turystycznych jak Ołomuniec, Liberec czy Český Krumlov dzieli ją cały kosmos. Bo choć to trzecie pod względem wielkości miasto w Czechach, to wszystkie ciekawsze jego zakątki da się obejść w kwadrans. Trochę kamieniczek z przełomu XIX i XX w. to wszystko, na czym można oko zawiesić. Poza tym urbanistyczny chaos, typowe socjalistyczne osiedla mieszkaniowe i – jak okiem sięgnąć – niekończące się, robiące raczej depresyjne wrażenie tereny przemysłowe. Hale, kominy, piece hutnicze, szyby kopalniane, fabryki, magazyny.
Po 1945 r. Ostrawę uznano bowiem za „miasto węgla i stali” oraz „stalowe serce republiki”. Słowem – nasz Śląsk-bis, czy może raczej Śląsk do trzeciej potęgi. Gdy więc po 1989 r. w kapitalistycznych realiach zakłady przemysłowe zaczęły padać jak muchy, wydawało się, że stalowe serce szybko pęknie, a władzom pozostanie kłopot w postaci milionów ton metalowych, rdzewiejących, opuszczonych konstrukcji. Jak w jakiejś dystopijnej grze komputerowej. I w tym momencie do gry włączył się Jan Svetlík. Zaczął na kredyt kupować podupadające lub bankrutujące przedsiębiorstwa. Znał się na tym, bo wcześniej zdążył już popracować w miejscowym przemyśle. Większość z nich wyprowadził z zapaści, co dało pracę 8 tys. osób, a jemu miejsce na liście najbogatszych Czechów, w zależności od roku i rankingu, gdzieś między drugą a piątą dziesiątką.
Jak na polskie standardy Svetlík to bogacz umiarkowany, w 2016 r. jego majątek szacowano na 2,5 mld koron (ok. 100 mln euro). Ale od zdecydowanej większości naszych rekinów biznesu różni go jedna zasadnicza cecha: prospołeczne zacięcie.