Czy można sobie wyobrazić, że Nagroda Literacka Nike przestaje honorować książki, a „literackość” ma już tylko w nazwie? Pewnie trudno. Tymczasem najważniejszy konwent amerykańskiego komiksu – Comic-Con w San Diego – od kilku lat już na dobre przestał być imprezą dla miłośników kolorowych zeszytów. Ten moment zmiany świetnie uchwycił i podsumował Morgan Spurlock w swoim dokumencie z 2011 r. „Comic-Con epizod V: fani kontratakują”. Spotkania z filmowymi gwiazdami, cosplaye, premiery nowych gier komputerowych stanowiły sedno. A papierowe komiksy i ich autorzy? Owszem, w San Diego byli, ale stanowili już jedynie tło, staroświecką niszę, a zarazem dobry punkt wyjścia do robienia wielkich pieniędzy na ekranizacjach, bo od niedawna w USA dorastają pierwsze pokolenia, które przygody najważniejszych symboli amerykańskiej popkultury, jak Batman czy Superman, znają przede wszystkim z kina i gier, a dopiero później z komiksu.
Młodzi Amerykanie komiksów już nie czytają. Przynajmniej nie na masową skalę.
Tam przemysł, tu sztuka
Rysownicy i scenarzyści zza wielkiej wody w tym czasie mogli zazdrościć Francuzom i Belgom. Gdy Spurlock kręcił swój dokument, amerykański komiks już na dobre został pożarty przez kino, seriale i gry. Tymczasem w krajach frankofońskich środowisko dopiero zaczęło dostrzegać problem. Choć nakłady albumów spadały także w Paryżu i Brukseli, lektura papierowych komiksów wciąż była rzeczą oczywistą, a autorzy i wydawcy nie do końca czuli presję audiowizualnej rewolucji. Zupełnie inaczej wyglądał także problem praw do ekranizacji. We Francji nawet najbardziej popularne serie komiksowe są w pełni autorskie, a wszelkie próby przekazania pałeczki innym artystom zawsze wywołują gorące dyskusje. Tak było zarówno w przypadku „Asteriksa”, jak i „Thorgala”.