2 czerwca, piątek, 2017
Śnił mi się Zdzichu Pietrasik. Dobrze wyglądał w białej koszuli i ciemnym garniturze, ale był pełen powagi, a nawet smutku. Umarli zresztą na ogół śnią się w minorowych tonacjach; nie pamiętam, żeby mi się kiedyś śnili rozbawieni nieboszczycy albo żeby ktoś opowiadał o facecjach, jakich w jego śnie dokonywali zmarli. Z żywymi zresztą podobnie: na ogół śnią się w powadze.
Czy Zygmunt Freud miał poczucie humoru? Czy on sam albo któryś z jego uczniów, następców, późnych wnuków napisał esej „Sen i śmiech”? Raczej nie. Freud – owszem – uważał wszelkie nieskrępowane wybuchy śmiechu za wskazane – intensyfikują one bowiem życie seksualne. Jak psychoanalityk (nawet król psychoanalityków) popiera śmiech, nie znaczy to, że ma poczucie humoru. Swoją drogą lata lecą, a psychoanaliza – choć dawno martwa – ciągle żyje.
Zdzichu, jakby wiedział, jaka była fabuła mojego snu o nim – uśmiałby się szczerze. On mianowicie szykował mnie w tym śnie na swego następcę. Gdzieś mu się spieszyło, gdzieś wyjeżdżał albo się przeprowadzał, może nawet do Cannes albo do Wenecji, nie mieliśmy wiele czasu, chciał w oparciu o jakiś krótki tekst autora o niewymawialnym nazwisku wprowadzać mnie w zawiłe arkana, wymachiwał tym maszynopisem, raz po raz okazywało się, że to nie ten egzemplarz, szukaliśmy innego; jak to we śnie – nie wszystko było zrozumiałe. Na jawie zresztą tak samo.
Akcja snu toczyła się w starej redakcji POLITYKI na Miedzianej, sam nie wiem, tworzył tę siedzibę czy ją rozcinał monstrualny korytarz jak z horroru „Lśnienie”. W głębi otwarły się drzwi, pokazał się w nich ktoś łudząco podobny do M.F. Rakowskiego. – Szeliga! – ryknął na całe gardło – gdzie jest Szeliga!