Sceny typu karetka wzywana do kobiety, która uprawiała seks z owczarkiem niemieckim i pies się zakleszczył, stażyści na SOR wyciągający siedem mandarynek z pochwy pani Jadzi lat 60+ („Bo taka mnie nagle naszła perwersja” – tłumaczyła), porody i aborcje rozgrywane w stylu rzeźnia, waginoplastyka jako jeden z głównych wątków, onanizujący się Piotr Stramowski, bon moty z wąsem („kobieta chirurg to oksymoron, ani kobieta, ani chirurg” czy „prawdziwy chirurg musi umieć sikać do umywalki”) i dialogi w stylu: „Co ja mam zrobić, żeby on mnie przeleciał?” – „Ryj se zrób”.
Definicji kina Vegi jest tyle, ilu krytyków: kino tabloidowe, skatologiczne, populistyczne, filmowy odpowiednik komentarzy na otwartych portalach internetowych albo słynnych czerwonych pasków z TVP Info, ze scenariuszem wyglądającym jakby o kolejności scen decydowała maszyna losująca, motywacje bohaterów i ich psychologia nie miałyby szans nawet w komiksie, a aktorstwo jest rodem z telewizyjnych tasiemców dokumentalnych, docu-soap.
Po drugiej stronie są miliony widzów kupujących tę estetykę – dorobiła się już nazwy: kino polo. „Botoks” zobaczyło już 2,2 mln widzów, wcześniejszy film Vegi „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” – 2,9 mln (to największy hit ubiegłego roku), dwa razy więcej niż poprzedni film reżysera, bez kobiet w tytule, „Pitbull. Nowe porządki”.
Przed laty Andrzej Wajda, odnosząc się do fenomenu popularności „Psów”, najbardziej kasowego filmu 1992 r., konstatował, że Władysław Pasikowski wie coś o polskiej widowni, o czym on sam nie ma pojęcia. Dwie dekady później krytycy zastanawiają się, jaką wiedzę o polskich widzach posiadł Patryk Vega.
Sam reżyser jest ostrożny w dzieleniu się swoim przepisem na sukces: „Nie chcę edukować konkurencji”.