Nie zdarzyło mi się spotkać negacjonisty, który swoje badania nad historią drugiej wojny, zagładą Żydów i losami więźniów obozów koncentracyjnych skwitowałby słowami: „Z moich ustaleń wynika, że liczba ofiar obozów faktycznie była mniejsza, niż szacowali historycy. Komory gazowe pochłonęły mniej istnień ludzkich. Ale to chyba dobrze, może niektórzy się uratowali i ich dzieci gdzieś żyją? A może zginęli, ale w mniej straszny sposób?”. Nic z tego. Konkluzja każdorazowo taka sama: Zagłady nie było, a Żydzi kłamią na temat własnej historii, bo mają w tym swój interes. Całkiem podobnie rzecz ma się z judenratami – narzuconymi Żydom przez Niemców administracjami, które wpierw służyły jako atrapa gettowego samorządu, a potem, gdy eksterminacja nabrała tempa, zmuszane były do udziału w selekcjach podczas kolejnych akcji likwidacyjnych. Z judenratami, o których dzisiaj głośno jak Polska długa i szeroka.
Oto ubocznym skutkiem zaostrzającej się polsko-żydowskiej awantury (piszę to dzień po fatalnym wystąpieniu premiera Morawieckiego w Monachium) jest odkrycie pism Hannah Arendt. Może nie tyle pism, nie przesadzajmy, ale jednego cytatu ze sławnej książki „Eichmann w Jerozolimie”. Podawany z ust do ust, z tweeta do tweeta i z artykułu do artykułu, brzmi następująco: „Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział w historii”. Na Arendt powołują się osoby znane (doradca prezydenta RP, ksiądz upominający się o ofiary Wołynia, redaktor naczelny „Super Expressu”, czołówka publicystów prawicowych tygodników opinii, sympatyzujący z władzą historycy) oraz zupełnie nieznane, które przypuszczalnie wczoraj dowiedziały się o istnieniu tej ważnej filozofki, a przedwczoraj – o tym, że była zagłada Żydów.