Koncert The Rolling Stones w Chorzowie 20 lat temu można było obejrzeć za 99 zł. I w ramach tej ceny swobodnie przemieszczać się po dobrze nagłośnionej płycie Stadionu Śląskiego, choć warunki i tak nie były idealne. Jak mówił kiedyś Keith Richards: „Ta muzyka najlepiej brzmi w szczelnie wypełnionych salach na 2–3 tys. osób i zawsze dziwiło mnie, że ludzie chcą przyjść i słuchać rock’n’rolla na stadionie piłkarskim”. Dekadę później na warszawskim Służewcu najtańsze bilety kosztowały już 165 zł, ale wciąż, jak u zarania rocka, trudno to było uznać za elitarne widowisko.
Czasy jednak – jak by powiedział Dylan – nadchodzą nowe. Na wyprzedanym w godzinę koncercie z nowej trasy zespołu Mick Jagger będzie się uśmiechał z bliska nie tyle do największych, co do najzamożniejszych fanów, którzy za obecność w przylegającej do sceny strefie No Filter zapłacili 1950 zł. Albo i więcej, bo część biletów sprzedano w pakietach z pamiątkami z trasy (plakat, laminowana plakietka VIP itd.) po 3500 zł. Ci mniej zasobni trafią do zlokalizowanych z boku sceny sektorów Diamond (po 930 zł), dalekowidze z chudszym portfelem skorzystają z tzw. Golden Circle (wciąż relatywnie blisko sceny, po 680 zł), a za najtańsze i najdalsze miejsca trzeba było zapłacić 395 zł. Niezależne od statusu będą tylko wrażenia odsłuchowe, z charakterystycznym dla PGE Narodowego długim echem, które zepsuło już niejeden koncert.
Branża się sprofesjonalizowała od czasu historycznego Woodstocku, gdzie sprzedawano bilety, ale wobec gigantycznej frekwencji przestano ich wymagać. Albo pierwszego Glastonbury, gdzie w bilet (w cenie 1 funta) wliczone było mleko od krów na miejscowej farmie. Halowe i stadionowe koncerty U2, Bon Jovi, Madonny czy The Rolling Stones przynoszą wielomilionowe zyski, bo publiczność jest skłonna płacić coraz więcej.