Największym przekleństwem polskiej kultury jest hierarchia wartości, w której Bóg, honor i ojczyzna zajmują całe podium. A gdzie egzystencja? Gdzie jednostka? Gdzie nasze nieukościółkowane życia, nieunarodowione ciała i uczucia? Pojedynczy człowiek ze swoim życiem wewnętrznym, bezużyteczny dla obrony terytorialnej, Legionu Maryi i organizacji politycznych, jest w Polsce zerem wobec bytów prawdziwie istniejących: Ojczyzny, Narodu i Historii.
Niech nas nie zmyli gadanie o szlacheckiej wolności i samczo-warcholski kult sarmatyzmu: nawet jeśli w Polsce ceni się wolność, to wyłącznie wolność polityczną, a wolność polityczna to tylko część wolności, w dodatku najmniej indywidualna. Los zbiorowy stawiamy ponad jednostkowym, cele opartej na micie krwi i wiary wspólnoty symbolicznej dostają wyższy priorytet niż indywidualne potrzeby i pragnienia, a poświęcenie życia „dla ojczyzny” to rutynowe oczekiwanie wobec każdego. „Święta miłość kochanej ojczyzny” odbiera wartość miłościom prawdziwym: uczuciom do konkretnych żywych istot, bo przecież tylko takie można kochać, we wszystkich innych przypadkach słowo „miłość” to nadużycie lub metafora.
Nie wierzę w „miłość ojczyzny” – to wyjątkowo podejrzana ściema. Ojczyznę można szanować, cenić, być wobec niej lojalnym i czuć do niej przywiązanie z takiego czy innego powodu, ale kochać się jej nie da, tak jak nie da się kochać „ludzkości” albo „Pana Jezusa”. Miłość powstaje wyłącznie w relacji dwóch osób z krwi i kości. Tak jak w filmie Olgi Chajdas – między Niną a Magdą.
„Nina” weszła do kin razem z „Klerem” Wojtka Smarzowskiego i to sąsiedztwo trochę ją zagłuszyło – zgodnie z polską hierarchią wartości sprawy ludzi w sutannach zdominowały intymną opowieść o miłości kobiet.