Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Grinch, czyli idą święta. W kinach kolejna wersja tej historii

„Grinch”, reż. Yarrow Cheney, Scott Mosier „Grinch”, reż. Yarrow Cheney, Scott Mosier mat. pr.
Każda kolejna wersja historii o tym, jak Grinch najpierw ukradł, a potem oddał święta, dodaje coś nowego, sprzecznego z edukacyjnym efektem, który chciał osiągnąć twórca tej postaci Theodor Geisel.

W „Grinch: Świąt nie będzie” (1966 r.) Chucka Jonesa jest taki moment, kiedy na twarzy głównego bohatera, opracowującego właśnie swój okrutny plan, rysuje się złowieszczy uśmiech. To krótkie ujęcie, zręcznie wykorzystane w doskonale znanej polskiemu widzowi komedii „Kevin sam w Nowym Jorku” (reż. Chris Columbus, 1992 r.), nie tylko funkcjonuje dziś w amerykańskiej kulturze jako wizualny synonim przebrzydłej złośliwości, ale także uchodzi za jeden z najciekawszych w owym czasie przykładów tak perfekcyjnie płynnej animacji – warto bowiem zauważyć, iż dosłownie całe oblicze zielonego stwora jest tu w ruchu, co wcale nie było takie oczywiste w przypadku wielu innych telewizyjnych filmów rysunkowych.

Złośliwiec bez powodu

Grinch właściwie od początku, czyli od 1957 r., kiedy po raz pierwszy pojawił się na kartach książki Theodora Geisela (publikującego pod pseudonimem Dr. Seuss), stanowił idealny materiał na postać kreskówkową. Pisarz, dokonując swoistej reinterpretacji „Opowieści wigilijnej”, stworzył znakomity i nieprzemijalny czarny charakter, który – niczym Dickensowski Ebenezer Scrooge – nie znosi świąt Bożego Narodzenia. Grinch jednak, w przeciwieństwie do swojego pierwowzoru, postanawia nie tylko ignorować Gwiazdkę, ale także rozprawić się z nią raz na zawsze. I, co ciekawe, nie mają z tym nic wspólnego żadne duchy przeszłości, żadne traumy, które robiłyby zeń ofiarę. „Nie pytajcie, dlaczego, bo nikt nie zna powodu” – powtarza narrator. W jednym z filmów Grinch trafia nawet na kozetkę do Kota Prota, innej postaci z pocztu Geisela, który stara się znaleźć przyczynę złości i rozgoryczenia. Tymczasem cała anegdota opiera się na tym, że bohater o choinkowym ubarwieniu jest po prostu gburowatym bucem i mizantropem, który w nienawiści do tego specyficznego okresu w roku postanawia mieszkańcom Ktosiowa – bo tam rozgrywa się akcja – ukraść wszystkie prezenty, dekoracje i jedzenie. Ot tak. To rozwiązanie czyni z fabuły historię uniwersalną, a jednocześnie ujawnia dydaktyczny talent jej autora – w końcu dla dzieci zachowanie dorosłych też często jest niezrozumiałe, pozbawione logiki i tajemnicze, a już zwłaszcza w sytuacji, gdy mowa o ograbieniu z radości Ktosiów, postaci zawsze zadowolonych z życia, przyjaźnie nastawionych do świata, dobrodusznych i serdecznych, czyli zupełnie takich jak kilkulatki, do których skierowana jest ta wierszowana gawęda.

Impertynencki bohater, który przechodzi przemianę, to zresztą dość powszechny motyw wigilijnych opowieści, wykorzystywany nie tylko przez literaturę, ale także przez kino (jedną z jego wariacji jest zwrot w postrzeganiu bliźnich, co staje się udziałem m.in. Kevina McCallistera w stosunku do sąsiada, którego wszyscy mają za przerażającego mordercę). Im głębiej schowane to, co dobre, tym lepiej dla przekazu i jego wymowy, o czym wiedział już choćby Frank Capra, realizując bodaj największy bożonarodzeniowy klasyk w Stanach Zjednoczonych, a mianowicie „To wspaniałe życie” (1946 r.). Grinch to w końcu mruk, który odkrywa, w czym tkwi istota świąt, a serce rośnie mu przy tym po trzykroć. Dusza, w której dotąd miał solny kwas – jak słychać w piosence „You′re a Mean One, Mr. Grinch” Thurla Ravenscrofta – napełnia się szczęściem i miłością, kiedy pozbawione podarków Ktosie, zamiast lamentować, pogodnie śpiewają zjednoczone w krąg. „Może prezenty to nie Gwiazdki siła / Może ich wspólna radość jest im bardziej miła” – podsumowuje narrator.

Czytaj także: Rodzicu, nie musisz cierpieć – czyli co oglądać z dzieckiem

Świąt nie będzie!

Wspomniana kreskówka Jonesa, powstała dla wytwórni MGM, to dość wierna ekranizacja książki Dr. Seussa, w której dogłębniejsza ekspozycja również nie jest konieczna – Grinch jest tu zrzędą uprzykrzającą Ktosiom celebrowanie świąt. I tyle. Jego zachowanie, wzmacniane przez karykaturalne pozy i wpadanie w skrajne stany emocjonalne, nie zostaje w żaden sposób wytłumaczone. To jednocześnie prawdopodobnie najpopularniejsza wersja historii, trwająca niespełna pół godziny, oparta na krzykliwych kolorach i kresce, którą autor stworzył i następnie redefiniował jako twórca „Zwariowanych melodii” w studiu Warner Bros. Ten aspekt jest odczuwalny w gagu przedstawiającym gwałtowny zjazd na saniach ciągniętych przez psa Maxa, jedynego towarzysza Grincha. Choć jest to element, którego nie ma w książce – przywodzący na myśl absurdalne polowania Elmera Fudda na Królika Buggsa – w żaden sposób nie osłabia znaczenia historii. Jej głęboko moralizatorski charakter pozostaje nienaruszony. Co więcej, jest wyraźnie odczuwalny już na poziomie przyjemnej i złowieszczej zarazem narracji Borisa Karloffa, aktora znanego przede wszystkim z ról potworów we wczesnych horrorach Universalu, jak choćby monstrum Frankensteina.

Czytaj także: Ile swobody tak naprawdę ma reżyser?

O jednym takim, co ukradł święta

Aktorski film o złodzieju Gwiazdki był tylko kwestią czasu. I choć „Grinch: świąt nie będzie” (2000 r.) Rona Howarda odniósł spory sukces kasowy, zdaniem krytyki zupełnie zatracił ducha oryginału. Twórcy postanowili uzupełnić i tak już rozszerzoną animację Jonesa o dodatkową godzinę materiału, który nijak nie pasuje do właściwej osi akcji. I choć mówiący wierszem narrator ponownie informuje widza, iż nikt nie zna powodu, dla którego Grinch jest, jaki jest, to i tak motywacja zostaje bezceremonialnie wyłuszczona. To niespełniona miłość z dzieciństwa sprawia, że bohater postanawia zemścić się (!) na mieszkańcach miasteczka. Ktosie w tej wersji znacznie odbiegają od wizji Dr. Seussa: są na wskroś nietolerancyjni, śmieją się z odmienności zielonego wyrzutka, upokarzają go i zmuszają do banicji; są egoistyczni, nie słuchają się nawzajem, myślą wyłącznie o materialnym aspekcie świąt i konkurują ze sobą (jedna z postaci za wszelką cenę chce prześcignąć sąsiadkę w ilości lampek, które zdobią ich domy). To nie są już przez cały rok pozytywnie usposobione stworzenia. Przeżywanie Gwiazdki jest fałszywe, a poniekąd zmusza ich do tego pojawiająca się w filmie Wielka Księga, w której opisane są wszelkie zasady funkcjonowania społeczności. Pozostałe dni spędzają na gonitwie i machlojkach, czego doskonałym przykładem jest burmistrz Ktosiowa.

Można by uznać, że już samo zakłamanie jest wystarczającym powodem, by Grinch chciał ukraść święta, które są tu festiwalem obłudy, opartym na konkursie na swoistego mistrza ceremonii, wygrywanego każdorazowo przez wspomnianego włodarza, nie bez oszustw i manipulacji oczywiście. Tylko w jednej osobie, małej Cindy Lou, która stanowi tu dramaturgiczny katalizator, odzywa się coś w rodzaju miłosierdzia. Dziewczyna jako jedyna zastanawia się nad tym, czy prezenty są konieczne, by dobrze przeżyć ten okres. To właśnie ona nie rozumie, dlaczego Grinch został wykluczony, i to ona przyczynia się do tego, że zostaje na powrót przyjęty do wspólnoty, choć i to odbywa się niejako wbrew temu, co zamarzyło się autorowi oryginału.

Czuć wyraźnie, że Howard stara się osiągnąć poziom groteski charakterystyczny dla Tima Burtona (interesujące, że w zainspirowanym przez niego „Miasteczku Halloween” Henry’ego Selicka główny bohater postanawia porwać Świętego Mikołaja i zorganizować Gwiazdkę po swojemu). Film jest utrzymany w dziwnie komediowym tonie, pełnym hałasu i przesadzonej gestykulacji. Spora w tym zasługa – znakomicie skądinąd ucharakteryzowanego – Jima Carreya, powielającego chwyty użyte kilka lat wcześniej w „Masce” (reż. Chuck Russell, 1994 r.). Jaskrawe kolory animacji Jonesa zostają tu zastąpione ciemnymi i posępnymi zdjęciami, które wyszarzają świąteczną czerwień, zieleń i biel, wprowadzając tym samym – nawet w ostatniej, najradośniejszej przecież sekwencji – nastrój beznadziei, daleki od ducha celebrowanych wydarzeń.

Czytaj także: Czy polska animacja dla dzieci zyska światową renomę?

Jak ukraść święta?

W „Grinchu” (reż. Yarrow Cheney, Scott Mosier, 2018 r.), będącym animacją wykonaną już w technice CGI, twórcy znowu starają się rozwiązać zagadkę tajemniczej nienawiści bohatera do świąt. Tym razem wybór pada na sierociniec, w którym źle było w dzień powszedni, zaś w okresie wigilijnym – najgorzej. Gdy u innych – szczęśliwych rzecz jasna – dzieci pod choinkami czekały prezenty, a stoły uginały się od nadmiaru jedzenia, Grinchowi pozostawało jedynie przyglądanie się temu z nieukrywaną zazdrością przez okna. Zielony futrzak nie lubi zatem Gwiazdki, bo nigdy jej nie przeżył. Zwraca uwagę na konsumpcyjny wymiar świąt i dokonuje jego krytyki poprzez odcięcie się od świata. Uważa, iż takie przeżywanie Bożego Narodzenia – w przepychu i przesycie – jest haniebne, a skoro on nie mógł nigdy z niego skorzystać, to i innym nie będzie to dane.

Jest w tym pewien dysonans, który traci na sile pod płaszczem żywej realizacji, mającej chyba rzeczywiście przysłonić mankamenty scenariusza. To film wytwórni Illumination, odpowiedzialnej m.in. za kilka odsłon przygód Minionków, i w takim też klimacie jest utrzymany. Moralizatorski ton książki Dr. Seussa ginie gdzieś przykryty sporą warstwą atrakcji, począwszy od zapełniającego czas ekranowy planu rezolutnej Cindy Lou, która chce schwytać Świętego Mikołaja, by osobiście go o coś poprosić, aż po gadżety używane przez Grincha do przeprowadzenia kradzieży. Ciekawe, iż bohater mieszka tu bardzo luksusowo, zaś jego status materialny nie jest w żaden sposób umotywowany, zwłaszcza że na co dzień musi się zmagać z robieniem zakupów w Ktosiowie oraz niechcianymi interakcjami z natarczywym sąsiadem. Jego zmiana następuje pod wpływem dziewczynki, która przywraca wiarę w to, że święta mogą być czymś więcej niż tylko kopalnią prezentów.

Każda kolejna wersja historii o tym, jak Grinch najpierw ukradł, a potem oddał święta, dodaje coś nowego, sprzecznego z edukacyjnym efektem, który chciał osiągnąć Theodor Geisel, co jednak nie powinno dziwić, gdyż takimi prawami rządzą się wszelkiego rodzaju adaptacje literatury. Przed najnowszym filmem w kinach wyświetlana jest krótkometrażówka pod tytułem „Minionki uciekają”, a może powinno być odwrotnie. Może to przed kolejną częścią perypetii żółtych stworzeń powinna pojawić się kilkuminutowa zaledwie wariacja na temat ponadsześćdziesięcioletniej dziś książki, w której Grinch kradnie święta, bo taki właśnie jest – i nic ponadto.

Reklama

Czytaj także

Kultura

„Rodzina Monet”. Nowy hit literatury młodzieżowej. Nieco lepszy niż Pizgacz

„Rodzina Monet” Weroniki Anny Marczak, czyli fantazja o życiu w ładnym domu z ładnymi chłopcami, to nowy hit literatury młodzieżowej rodem z Wattpada.

Justyna Sobolewska
17.03.2023
Reklama