W „Grinch: Świąt nie będzie” (1966 r.) Chucka Jonesa jest taki moment, kiedy na twarzy głównego bohatera, opracowującego właśnie swój okrutny plan, rysuje się złowieszczy uśmiech. To krótkie ujęcie, zręcznie wykorzystane w doskonale znanej polskiemu widzowi komedii „Kevin sam w Nowym Jorku” (reż. Chris Columbus, 1992 r.), nie tylko funkcjonuje dziś w amerykańskiej kulturze jako wizualny synonim przebrzydłej złośliwości, ale także uchodzi za jeden z najciekawszych w owym czasie przykładów tak perfekcyjnie płynnej animacji – warto bowiem zauważyć, iż dosłownie całe oblicze zielonego stwora jest tu w ruchu, co wcale nie było takie oczywiste w przypadku wielu innych telewizyjnych filmów rysunkowych.
Złośliwiec bez powodu
Grinch właściwie od początku, czyli od 1957 r., kiedy po raz pierwszy pojawił się na kartach książki Theodora Geisela (publikującego pod pseudonimem Dr. Seuss), stanowił idealny materiał na postać kreskówkową. Pisarz, dokonując swoistej reinterpretacji „Opowieści wigilijnej”, stworzył znakomity i nieprzemijalny czarny charakter, który – niczym Dickensowski Ebenezer Scrooge – nie znosi świąt Bożego Narodzenia. Grinch jednak, w przeciwieństwie do swojego pierwowzoru, postanawia nie tylko ignorować Gwiazdkę, ale także rozprawić się z nią raz na zawsze. I, co ciekawe, nie mają z tym nic wspólnego żadne duchy przeszłości, żadne traumy, które robiłyby zeń ofiarę. „Nie pytajcie, dlaczego, bo nikt nie zna powodu” – powtarza narrator. W jednym z filmów Grinch trafia nawet na kozetkę do Kota Prota, innej postaci z pocztu Geisela, który stara się znaleźć przyczynę złości i rozgoryczenia. Tymczasem cała anegdota opiera się na tym, że bohater o choinkowym ubarwieniu jest po prostu gburowatym bucem i mizantropem, który w nienawiści do tego specyficznego okresu w roku postanawia mieszkańcom Ktosiowa – bo tam rozgrywa się akcja – ukraść wszystkie prezenty, dekoracje i jedzenie.