Dzieła sztuki grabiono praktycznie od kiedy sięga ludzka pamięć i historyczne przekazy. Początkowo wyłącznie dla wartości cennych kruszców, z których były zrobione, z czasem także dla ich wartości artystycznej, muzealnej, cywilizacyjnej. Egipcjanie łupili w Azji, a król Asyrii Aszurbanipal, skądinąd człek światły i mądry, aż 27 z 43 lat swoich rządów spędził na wojennych wyprawach po łupy. Według przekazu Plutarcha w II wieku p.n.e. Rzymianie zwieźli z podbitej Grecji 500 wozów z biżuterią, naczyniami, rzeźbami itd. Mijały wieki, a grabieże nie słabły. Wyprawy krzyżowe, konkwista, słynne plądrowanie „Sacco di Roma” w 1527 r. czy wyczyny konkwisty, w końcu niezwykła aktywność Napoleona, zasysającego dobra kultury od Egiptu po Hiszpanię i od Włoch po Niemcy i Rosję, wreszcie grabież hitlerowska.
Dziś słowem kluczem staje się „dekolonizacja”. Sygnalizuje problem zachodnioeuropejskich muzeów, postawionych nagle przed dylematem: zwracać czy nie zwracać? Bo choć o skutkach kolonizacji mówiono już od dawna, to kwestia dóbr kultury pojawiła się w tej dyskusji wyraziście stosunkowo niedawno. Konkretnie – podczas wizyty świeżo upieczonego prezydenta Francji Emmanuela Macrona w Burkina Faso w sierpniu 2017 r. Oświadczył on wówczas: „Chcę, by w ciągu pięciu lat spełnione zostały warunki umożliwiające powrót dziedzictwa kulturowego do Afryki”. I powołał dwuosobową komisję, która miała sporządzić na ten temat wyczerpujący raport. Weszli do niej francuska historyczka sztuki Bénédicte Savoy oraz naukowiec z Senegalu Felwine Saar.
Rok później światło dzienne ujrzał dokument, do którego przygotowania zaproszono 150 specjalistów. Podstawowy wniosek był jednoznaczny i radykalny: przedmioty pochodzące z kolonialnego zaboru (rozbój, grabież, przymusowa sprzedaż) muszą zostać zwrócone, a obowiązek udowodnienia legalności nabycia spoczywa na muzeum.