Ile ważą słowa?
„Słodki koniec dnia” z Krystyną Jandą: jakie budzi kontrowersje?
Na największym amerykańskim festiwalu kina niezależnego założonym przez Roberta Redforda (większość tytułów prezentowana jest potem na kanale SundanceTV) Polacy od kilku lat regularnie sięgają po laury. Agnieszka Smoczyńska, Michał Marczak, Jakub Stożek, Paulina Skibińska, Grzegorz Zariczny zdobywali tu swoje pierwsze cenne wyróżnienia, które nadawały rozpęd ich karierom.
Najstarszy z nich, 49-letni Jacek Borcuch, gościł w Park City już po raz trzeci. Jako reżysera niełatwo go zaszufladkować. Z wykształcenia filozof i utalentowany aktor (grał m.in. jednego z biznesmenów w głośnym „Długu”), tworzy kino ponadgatunkowe, eteryczne, oparte na niedopowiedzeniach, spojrzeniach, aluzjach. Z ogromną dbałością o ścieżkę dźwiękową (swego czasu wróżono mu nawet karierę śpiewaka operowego), ale traktowaną przez niego zachowawczo, ilustracyjnie. Wcześniej na festiwalu Sundance nagradzano i gorąco oklaskiwano jego dwa minimalistyczne dramaty poświęcone dojrzewaniu, utracie niewinności, młodzieńczemu idealizmowi: „Nieulotne” i „Wszystko, co kocham”.
„Słodki koniec dnia” (do dystrybucji trafi w maju), choć też szyty nostalgiczną i bardzo cienką nicią, przynosi zasadniczy zwrot. To pierwszy jego film w całości rozgrywający się poza ojczyzną. Ociosany z polskości, uniwersalny, symboliczny. Przez nieuwagę łatwo wrzucić go do jednego worka ze staroświeckimi melodramatami. W tle malownicze plenery etruskiego miasta Volterra, kolebki cywilizacji. Na pierwszym planie pozamałżeński romans 60-letniej kobiety z dużo młodszym Koptem. Opowiedziany jakby wbrew regułom mainstreamowej klasycznej dramaturgii. Impresyjnie, z dość długim, sielankowym, mylącym prologiem zapowiadającym wiszącą w powietrzu rodzinną tragedię. Albo infantylny thriller o zaginięciu (porwaniu?