Nagrodzone w Berlinie „Synonimy” mógł nakręcić tylko człowiek głęboko skonfliktowany ze sobą i z krajem swego urodzenia. Nadav Lapid, autor zaledwie dwóch wcześniej nieznanych, ale nagradzanych fabuł: „Policjanta” (m.in. w Locarno) i „Przedszkolanki” (w Tajpej), jest Izraelczykiem urodzonym w 1975 r. w Tel Awiwie. I ten fakt sprawia, że jego najnowszy, trzeci, mocno autobiograficzny film, jest jeszcze bardziej wybuchowy, niż gdyby zrobił go na przykład Polak nienawidzący swojej polskości.
Lapid śledzi losy dwudziestokilkuletniego artysty, początkującego pisarza, wypierającego się swojej żydowskości. Po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej zrywa więzi rodzinne, kwestionuje autorytet ojca, profesora historii, przestaje mówić po hebrajsku, oskarża Izrael o prowadzenie krwawych wojen i zabijanie niewinnych ludzi, odcina się od kultury i ojczyzny. Emigruje do Paryża, gdzie przybiera nową tożsamość, chce być Francuzem. W świeckim kraju bez Boga. Wolność, równość, braterstwo albo śmierć.
To trochę inny bunt niż opisywany w powieściach Philipa Rotha. Podszyty furią, brutalnym gniewem. Skoro Izraelczycy budują swój nacjonalistyczny etos na micie zwycięstwa i nie dopuszczają myśli, że mogliby zostać pokonani przez otaczających ich wrogów, bohater Lapida na przekór utożsamia się (już od dziecka) z mało podziwianym Hektorem z mitologii greckiej, który zginął z ręki Achillesa pod murami Troi. Wybiera klęskę, gdyż „śmierć jest silniejsza niż heroizm”. Problem polega na tym, że gdy zamienia w wieku dorosłym Torę na słownik języka francuskiego, rzeczywistość zaczyna mu się zupełnie rozmywać, nagle słowa tracą znaczenie, a jego neuroza staje się jeszcze bardziej dotkliwa.
Gdyby się ktoś czepiał, z łatwością można ambitnemu twórcy filmu postawić zarzuty przeintelektualizowania, narcyzmu i nieobliczalnego testowania granic antysemityzmu.