Przygotowując się do felietonu o kolekcjonowaniu, sam niespodziewanie zacząłem coś kolekcjonować. Były to wezwania do stawienia się na komisariacie. Ale od początku. Najpierw chciałem napisać tekst o tym, że pamiętam dzieciństwo jako świat, w którym każdy coś zbierał. Najczęściej zużyte rzeczy. To mogły być korki od szampana, kapsle po oranżadzie albo puste kasetki po filmach do aparatu ORWO, FOTON czy FUJI.
Zbierałem puste puszki po napojach (wciąż czuję gorzki zapach zielonej puszki po piwie Heineken), które układałem w piramidę na meblościance. Nie było łatwo ich dostać. Nie wystarczyło, jak dziś, zajrzeć do pierwszego lepszego śmietnika. A w zwykłych sklepach nie mieli wtedy takich luksusowych towarów, jak napoje w puszkach. Dlatego handlarze w latach 80. sprzedawali na ulicy puste puszki rozłożone na gazetach. Ale nie było mnie na nie stać z mojego kieszonkowego.
Na szczęście znaliśmy z kolegami jedno miejsce, gdzie można było zdobyć puszki i to za darmo. Śmietnik ambasady japońskiej. Trzeba było tylko dostać się na teren ambasady. To znaczy przeskoczyć przez parkan na tyłach budynku, a potem dobrać się do metalowego kontenera i jak najszybciej zebrać jak najwięcej puszek, zanim wygoni nas strażnik.
Pamiętam dobrze dzień, kiedy moja kolekcja niesamowicie się powiększyła. Po udanych łowach w japońskich śmieciach (puszki z napisami pepsi i coca-cola po japońsku!) wróciłem z kolegami bawić się na nasze podwórko. Weszliśmy na drzewko mirabelkowe i mieliśmy po kolei, krzycząc „He-Man! I have the power!”, z niego skakać. Łukasz i Jarek skoczyli idealnie na bok i poturlali się jak He-Man albo komandosi na filmach. Ja też tak chciałem, ale po „I have the power!” wylądowałem twarzą na ziemi, złamałem sobie nos i zalałem się krwią.