Nasz kraj tkwi Europie w żołądku, niestrawny jak niepoczytalnie połknięta przez nią szpotawa stopa” („Mróz”, przeł. Sławomir Błaut). Brzmi swojsko? Może dlatego w Polsce Bernhard jest tak uważnie czytany i żywo odbierany. Za chwilę ukaże się wznowienie „Autobiografii” (wyd. Czarne) w przekładzie Sławy Lisieckiej. Znakomita tłumaczka zapowiada też publikację w swoim wydawnictwie OdDo kolejnych nieprzełożonych dotąd książek Bernharda: w maju powinny wyjść „Trzy dramoletki” o reżyserze i dyrektorze teatrów Klausie Peymannie, który przeprowadza się z Bochum do Burgtheater w Wiedniu i strasznie narzeka. A potem książka złożona z dwóch utworów zatytułowanych „Zdarzenia” i „Naśladowca głosów”. Jednocześnie w Czytelniku pojawi się zaraz „Bratanek Wittgensteina”, poprawiony przekład Marka Kędzierskiego, który pisze w przedmowie, że jest to dobra książka, żeby zacząć czytać tego pisarza: „Skrócony kurs życia tudzież wprowadzenie w tajniki jego warsztatu w jednym szczupłym tomie”.
W kraju, w którym trudno przebić się zagranicznej literaturze poza anglosaskimi bestsellerami i w którym rzadko wznawia się polskich autorów, a co dopiero pisarzy niemieckojęzycznych, książki od lat nieżyjącego Austriaka są ciągle poszukiwane. A są i tacy, którzy nazywają Bernharda pisarzem polskim, bo jego utwory tak mocno wrastają w naszą przestrzeń i literaturę, co jest zasługą wspaniałych przekładów Sławy Lisieckiej, Moniki Muskały, Jacka Burasa, Marka Kędzierskiego czy Sławomira Błauta. Cytaty z Bernharda często krążą w mediach społecznościowych jako ilustracje sytuacji w Polsce. Ale Kędzierski uważa, że ktoś taki jak Bernhard byłby dziś w Polsce wyklęty: – Zawsze myślałem, że z Polski do Austrii jest blisko, zwłaszcza z południowego zaboru, jednakże, toutes proportions gardées, ktoś taki jak Thomas Bernhard w Polsce dziś nie tylko by się nie uchował, ale wręcz postawiony by został pod narodowym pręgierzem przez wszystkie partie polityczne.