Wczesną wiosną na Lesbos napatrzyłam się na owce, bo to głównie one zamieszkują moją ulubioną, zachodnią część wyspy. Kolory ich sierści układają się w miłą dla oka kremowo-brązową gamę, dzwonki pobrzękują od wschodu do zachodu słońca, a beczenie niesie się echem po górach. Jedną taką owieczkę nasza gospodyni trzymała koło domu, mogłam więc z bliska podziwiać jej urodę: smukłe nóżki od subtelnej twarzyczki oddzielała bujna etola w kolorze dobrze przypalonej skorupki na crème brûlée. A że zbliżała się prawosławna Wielkanoc i Grecy łakomie spoglądali na jagnięta, nabrałam podejrzeń, że moja sąsiadka może być przeznaczona na rzeź, i codziennie rano sprawdzałam, czy jej nie zabrali. Na szczęście przetrwała święta, mnie jednak dopadły nieprzyjemne myśli o znanej pasterskiej metaforze, którą posługuje się Kościół, kiedy mówi o sobie i swoich „wiernych”. Po co właściwie pasterz ma owce i po co o nie dba? Czy dla ich dobrostanu? Przecież nie. Dobry pasterz trzyma owce po to, żeby je wydoić, ostrzyc albo zarżnąć. Trudno tego nie widzieć, kiedy mieszka się u rodziny produkującej tłusty grecki jogurt. Trudno tego nie widzieć, kiedy patrzy się na polski Kościół katolicki.
„Tylko nie mów nikomu”, film braci Sekielskich o seksualnych przestępstwach księży wobec nieletnich, obnażył robaczywe sumienia i zorganizowaną bezkarność kleru. Gwałty na dzieciach i inne nadużycia, w których systemowe krycie umoczone są wszystkie szczeble hierarchii wraz z przyległościami (od papieża do zakrystiana), niemal nigdy nie trafiają do prokuratur i sądów; od ofiar zgłaszających swoją krzywdę w kurii wymaga się przysięgi milczenia, a jedyną „karą” dla zwyrodnialca w sutannie jest zwykle przeniesienie do innej parafii, wyjazd na misję albo spokojne życie w domu księdza-emeryta, gdzie siostra zakonna poda obrane jabłuszko.