To zagubienie różne ma powody. Niektórzy chwiejnym krokiem, po ciężkiej nocy, o poranku próbują zakotwiczyć gdzieś na kawę. Inni jak w ukropie biegają za ekipą filmową, która ustawia jakieś ciekawe tło do rozmowy. Poezja przez chwilę wchodzi w przestrzeń medialną, ktoś otrzymuje Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej, ktoś inny biegnie na swoje spotkanie autorskie.
Obserwuję te manewry zawsze z wielką uwagą. Ich naturalnym poligonem jest nieustanny rytm miasta, wyznaczany pielgrzymkami „zwiedzaczy” i nieco zniecierpliwionym pędem krakowian zmierzających do pracy, roztrącających te kordony oflagowanych grup turystów. Trwa nieustanne zdobywanie władzy między rutyną a refleksją, między tekstem i praktyką codziennego życia. Czekam w kawiarni na kogoś, kto zjednoczy tekst z praktyką.
Elena Fanailova, rosyjska poetka mieszkająca w Moskwie, idzie pewnym krokiem, uważnie patrzy mi w oczy. Odnoszę wrażenie, że znam ją od zawsze, a przecież poznaliśmy się nieledwie wczoraj. Poza doskonałymi wierszami, przełożonymi przez Leszka Szarugę w tomie „Szybki numerek w Hotelu Europa”, przywozi pod Wawel ducha rosyjskiego dysydenta. Na dobrą sprawę ona nim jest. Jedna z najbardziej prominentnych postaci współczesnej poezji rosyjskiej nie ma w sobie nic z martyrologii. Jej wiersze, pełne prozaizmów i ostrych narracji upominających się o życie tych, którzy zostali wypchnięci na margines przez walec putinowskiej Rosji, są dysydenckie same w sobie. Stawiają opór całej tradycji literatury rosyjskiej. Śpiewność i melodyjność, formalizmy i wysokie tonacje, do których chociażby przyzwyczaiła nas poezja Josifa Brodskiego, u Fanailovej są obiektem nieustającej ironii, by nie powiedzieć drwiny. Jej chropawy i szorstki wiersz pragnie być blisko tego, jak dziś mówimy i o czym.
Współczesna Rosja, a ściślej jej wielkomiejskie, gargantuiczne wcielenie, to jeden wielki chocholi marsz pod batutą mniej lub bardziej koncesjonowanych przez władze muzykantów. „Martwi nie mają głosu. O martwych mowy nie ma” – pisze Fanailova w jednym z tekstów, by po chwili tej mowy jednak im udzielać. Portretuje meneli i sklepowe, wspomina o tych, którzy przez lata wieku XX i dziś organizują niezależne życie kulturalne. Zjawiają się w jej wierszach przedwojenni awangardziści i dzisiejsi dziwacy. A nad wszystkimi wierszami Fanailovej unosi się dziwny klimat nieustannej, politycznej presji, spod której żmudnie wydobywa się jej nonkonformistyczny, kobiecy głos.
Jedynym, co łączy Fanailovą z tradycją poezji rosyjskiej jest ten koszmarny but władzy, który depcze kiełkujące, i w fazie kiełkowania zdeptane, demokratyczne aspiracje społeczeństwa. Przy czym ów but władzy – dziś – to rozmiarówka mierzona skalą korupcji i finansowej deprawacji, oligarchicznej pychy i społecznej apatii. Wszystko to w jakiś hipnotyzujący sposób rytualizuje się przed ekranami telewizorów, z których propagandyzuje się ludzkie tęsknoty za sensem życia: „nie rozumiem, czemu w przeddzień/Nowego Roku/Ludzie biegają w poszukiwaniu choinki/I prezentów/I tego durnego zwyczaju/Czekania/Na mowę Prezydenta w telewizji/A potem picia i zakąszania”. Elena Fanailova jest zaczepna, demaskuje mechanizmy życia społecznego, ukazuje ich zgoła nierosyjskie, uniwersalne tryby.
Czym ewentualnie okaże się ten „Hotel Europa” i co w nim znajdzie, oceni wnikliwy czytelnik tych wierszy, ale jeżeli coś dziś jeszcze znaczy słowo „poezja zaangażowana”, to Fanailova wydaje się tego zaangażowania pełna, pomimo zwątpień i skądinąd tragicznej samoświadomości historiozofki. Ta lekarka i lingwistka, działaczka na rzecz wolnej i niepodległej Ukrainy, a także dziennikarka Radia Swoboda, wikła swój język poetycki w bieżące sprawy świata polityki. Wtedy jej wiersze stają się dictum acerbum. Bywa też równie gorzką poetką introspekcji. Wtedy z kolei osiąga tony medytacyjne. W każdym przypadku brzmi oryginalnie i idiomatycznie. Czyż nie tego oczekujemy dziś od poezji?
Na krakowskich Plantach i placu Szczepańskim Fanailova przystaje, żeby zapewnić mnie, że czuje się tu świetnie. Że ten kraj, mając swoje demony, jednocześnie potrafi je egzorcyzmować. Mówi też, że wciąż są wolne miejsca w „Hotelu Europa”, do czasu, kiedy sam hotel nie zawali się pod ciężarem fikcji, którą być może się okaże. Europa jest ideą. Trzeba w nią najpierw uwierzyć, zanim się w niej zamieszka. Ta wiara czyni ją gościnną. Pytam Elenę, jak się dziś czuje w Krakowie. Odpowiada słowami swojego wiersza: „jak oni się czuli: jak prowincjusze/Czy jak obywatele świata/Zagubieni w tym wielkim maleńkim mieście/Jak nikt, po prostu jak ciało w erotycznych lustrach/Teatru/Powojennego życia”. I mówi to, wskazując na przepływający przed nami wielojęzyczny i wielokulturowy tłum ludzi, którzy mijają się albo w zachwycie, albo w zniecierpliwieniu. Wieczorem widzę ją ostatni raz podczas Festiwalu Miłosza. Mówi, że zachwycił ją koncert Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego dowodzonej przez Mikołaja Trzaskę. I że koniecznie trzeba ich ściągnąć do Moskwy. Mówi, że podrzuci mi na kolejną edycję festiwalu parę gorących nazwisk poetów rosyjskich. I tak rozjeżdżamy się do swoich Europ, chyba wierząc, że faktycznie spotkamy się kiedyś w jednej. „Możesz mówić to, co naprawdę myślisz” – rzuca na odchodnym i ginie mi w tłumie.
***
Krzysztof Siwczyk, jedyny w Polsce poeta, który jest jednocześnie krytykiem literackim, felietonistą oraz aktorem (zagrał świetnie głównego bohatera filmu Lecha Majewskiego „Wojaczek”). W 2016 r. wydał tom wierszy „Jasnopis”. Pracuje w Instytucie Mikołowskim znajdującym się w domu, w którym mieszkał Rafał Wojaczek. Ostatnio wydał tom wierszy „Mediany” (2018 r.) i prozę „Bezduch” (2018 r.).