Kultura

Byłem czeskim księdzem

Kawiarnia literacka

Lubię czytać o książkach, które znam, lubię patrzeć na nie cudzymi oczami i z tym podwójnym widzeniem wracać do lektur.

Rok 2000 miał być złowrogi i złowróżbny. Okazał się raczej rokiem jak inne: podli zwyciężali sprawiedliwych, pieniądz toczył się po ciałach głodujących, muzyka w radiu przyprawiała o zgagę. Zakochani widzieli niewiele, porzuceni widzieli aż nadto. Kim byłem w 2000 r.? Przede wszystkim byłem zakochanym czeskim księdzem, ubranym w rok 1935 jak w skafander kosmiczny, oddzielający mnie od pluskwy milenijnej, od nudnych studiów, od własnych moich wyborów i działań, które wszystkie wydawały się chybione, głupie. Byłem też (to jasne) prokonsulem, jak wszyscy mieszkańcy Babilonu; jak wszyscy niewolnikiem. Ale przez większą część roku byłem czeskim księdzem, bo czytałem Jakuba Demla i nie mogłem się go naczytać.

Kupiłem „Zapomniane światło” oszukany, przekonany przez jakiegoś nierozważnie upraszczającego recenzenta, że czytając je, będę czuł się jak w domu Škvoreckyego, jak na stacji Hrabala. A przecież to światło, ten mętlik w cieniu wokół, maryjność (której nie umiałem wtedy rozpoznać), erotyzm (do którego miałem tylko intuicję, żadnych innych narzędzi) – słowem – cały tajemniczy kunszt Demla zabrał mnie w całkiem inną, nową jakoś, podróż. Oczywiście i Hrabal, i Škvorecký musieli kochać Demla, musieli dreptać po wąskim pasku jego światła, nie byli przecież ślepi ni głusi, ale to zrozumiałem później, to doczytałem później. Na razie jest rok 2000, nie mam niczego i nikogo, i czytam tę książkę, po kawałku, jak gołębie dziobią chleb. Bo się broni przede mną i wciąga równocześnie. Gdyby bagna miały skrupuły – byłyby do niej podobne. Potem czytam ją drugi raz, haustami już, już mam zmysły naoliwione, by tak się dało. I w końcu, pewnej strasznej nocy, nocy, w której wiele mogło się zdarzyć złego, czytam ją jednym długim spojrzeniem, niemal same do świtu przewracają się kartki.

Ale najgorsze jest dziś, dziś zazwyczaj jest najgorsze. Kupiłem tom esejów, recenzji i drobin Leszka Engelkinga „Szwejkowie i Don Kichoci”. Kupiłem, bo autor to firma, a ja ciągle mam poczucie, że o czeskiej literaturze wiem mało, a nawet wtedy, gdy zdaje mi się, że coś wiem, ten wybitny tłumacz i krytyk potrafi wypchnąć mnie z „łatwych”, powierzchownych niekiedy, sądów. Kupiłem, bo mnie skusili znowu Lustig z Pavlem, bo lubię czytać o książkach, które znam, lubię patrzeć na nie cudzymi oczami i z tym podwójnym widzeniem wracać do lektur. Kupiłem, bo lubię czytać o książkach, których jeszcze nie czytałem, i wyobrażać je sobie, pisać je odrobinę w swoim zadufaniu. Bo lubię przecież potem ceremonialnie wymaszerować do księgarni albo biblioteki z tytułami zapisanymi na kartce schowanej w tylnej kieszeni spodni. I już na miejscu przyglądać się jej jak liście warzywnych zakupów, przykładać ją do grzbietów na półkach i czuć to podniecenie, gdy pasują i już wiem, że za chwilę będę w nowym świecie, w świecie obiecanym przez recenzję czy esej i się przekonam, co mnie spotka – rozkosz czy rozczarowanie.

A wśród różnych przyjemności i zaciekawień, które w niej znajduję, są dwa kawałki o Demlu. Nagle Engelking wyciągnął mnie zakurzonego, a przecież tak absurdalnie młodego, z roku 2000. Co się okazuje: prawie nic nie pamiętam. Pamiętam nastrój, pamiętam siebie czytającego, pamiętam zdziwienie i zachwyt, ale z książki – kruszyny. Z tego awantura w domu:

– Demla schowałaś mi, tu był na półce kawalersko-czeskiej!

– Jakiego Demla? Nie było takiej książki w tym domu!

– Jak nie było, to jakby mnie nie było w tym domu.

I dalej można się domyśleć, a przyznaję, nie bez przestrachu, że żona moja nie dość, że skatalogowała nie tak dawno wszystkie nasze książki, to ma też katalog tajny i straszliwszy jeszcze w głowie, jak Ireneo Funes* niemal.

Jutro więc czeka mnie wiele zakupów: dla żony – kwiaty, dla siebie, gdzieś pewnie w internecie – egzemplarz „Zapomnianego światła”, dla przyjaciela – „Szwejkowie i Don Kichoci”, w nadziei, że jemu też zrujnują dzień i oddadzą jakiś zapomniany rok.

* bohater opowiadania Jorge Luisa Borgesa.

***

Paweł Sołtys (ur. 1978 r.) – lepiej znany jako Pablopavo – wokalista, kompozytor, autor tekstów. Laureat Paszportu POLITYKI w dziedzinie muzyki popularnej za 2014 r. Karierę muzyczną zaczął w zespole Saduba, był współzałożycielem Zjednoczenia Sound System, a od 2003 r. jest wokalistą Vavamuffin. Stale nagrywa też z grupą Ludziki. Pablopavo jest także bohaterem stworzonego przez Marcina Podolca i Marcina „Flinta” Węcławka biograficznego komiksu „Dym”. Wydał zbiór opowiadań „Mikrotyki”.

Polityka 28.2019 (3218) z dnia 09.07.2019; Kultura; s. 85
Oryginalny tytuł tekstu: "Byłem czeskim księdzem"
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną