ARTUR ZABORSKI: – Ulubiona piosenka Beatlesów?
DANNY BOYLE: – „A Day in the Life”, która wydobywa cały geniusz duetu Paula McCartneya i Johna Lennona. Ten kawałek brzmi tak, jakby Beatlesi korzystali ze współczesnego montażu dźwięku. Wokal płynnie przeskakuje z jednego mikrofonu do drugiego, oni się wzajemnie uzupełniają w śpiewaniu, jeden gra na drugiego. Schowali ego i działają w pięknej symbiozie. Ta piosenka pokazuje, na czym geniusz zespołu był oparty.
A na czym był?
Członkowie zespołu czerpali radość nie z tego, że ktoś rozpoznał ich, tylko że rozpoznawał ich piosenki. W tamtym czasie byli jeszcze artyści, którzy nie traktowali muzyki jako produktu.
Muzyka nie była wtedy biznesem?
Była, ale w zupełnie innej skali. Gwiazdy osiągały taki status, że mogły się stawiać wytwórni. Dzisiaj to już niemożliwe, popularność się rozproszyła. Mamy za dużo stacji radiowych i platform streamingowych, żeby wszystkie grały te same zespoły, tak jak kiedyś Beatlesów, Led Zeppelin czy Davida Bowiego. Kiedyś odwrotnie – artystów, którzy przebijali się do masowej świadomości, było jak na lekarstwo. Jak już zaczęły ich grać stacje radiowe, to znali ich wszyscy w całym kraju – od królewskiego dworu po portowych robotników.
W pana filmie świat zapomniał o tym, że Beatlesi istnieli. Gdyby ich nie było, dla kultury brytyjskiej byłaby to niepowetowana strata.
Dziedzictwo Beatlesów jest ciekawe z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście ich genialne dokonania. To już klasycy popu. Ale ta twórczość eksplodowała w Wielkiej Brytanii w szczególnym momencie. Kraj jeszcze lizał wojenne rany, wspomnienie koszmaru walk, bombardowań i wszechobecnej śmierci unosiło się nad Wyspami.