Kilka dni temu wylogowałam się z Facebooka – odcięłam potok informacji i emocji, który z otchłani wirtualu codziennie lał mi się na głowę. Objawów odstawienia nie mam, ale widzę, że mój mózg zamienił się w sortownię śmieci – dzień i noc przerabia to, co wchłonął, tworząc zaskakujące konfiguracje. Na tej zasadzie przyśnił mi się Gospodarz. Dąsał się trochę, jak to stary kokiet, ale też podzielił się wiedzą o źródle swoich sukcesów. Zaczął wysoko: „Na gładkiej powierzchni błyszczy elita, która przez stulecia starała się wciągać naród w niektóre swoje przedsięwzięcia – działalność partyjną, wojny, wybory, eksperymenty ekonomiczne. Naród w tym wszystkim uczestniczył, ale trochę obojętnie, nie ujawniał się, żyjąc we własnej głębi całkiem innym życiem. Owe dwa narodowe życia, to wierzchnie i to w głębi, płyną czasem w przeciwnych kierunkach, a czasem w tym samym, ale nigdy nie zlewają się w jedno koryto. Głęboki naród zawsze jest skryty, niedosiężny dla badań opinii, agitacji, gróźb czy innych sposobów bezpośredniego poznania i wpływu. Zrozumieć, kim jest, co myśli i czego chce, często udaje się niespodziewanie”.
Nasz naród jak lawa? – wtrąciłam, ale On mówił dalej: „Mało który socjolog podejmie się rozstrzygnąć kwestię, czy głęboki naród jest równoznaczny z ludnością kraju, czy może jest tylko jej częścią, a jeśli tak, to jaką? W różnych epokach uważano zań chłopów, robotników, bezpartyjnych, hipsterów albo budżetówkę. Ludu się szukało i w lud się chodziło. Nazywało się go głosem boga albo wręcz przeciwnie. Czasem ktoś dochodził do wniosku, że to tylko wymysł, zaczynał radykalne reformy bez oglądania się na naród, ale prędko rozbijał sobie głowę i przyznawał, że coś jednak istnieje”.
Balcerowicz? – rzuciłam, ale On nie odpowiedział.