Latem 1979 r., czyli w momencie, gdy Woody Allen był bodaj w najlepszym punkcie kariery, Joan Didion, amerykańska dziennikarka, eseistka i powieściopisarka, atakowała jego filmy w tekście dla prestiżowego magazynu „The New York Review of Books”, twierdząc, że ogląda się je tak, jakby akcja toczyła się nie w środowisku artystycznej bohemy, a na korytarzach liceum. „Bohaterowie są ludźmi dorosłymi, świadomymi mężczyznami i kobietami w kwiecie wieku, natomiast ich dylematy i rozmowy przypominają raczej dyskusje inteligentnych nastolatków, klasowych mózgowców, odgrywających fantazje na temat dorosłości” – pisała.
To dość znamienne, że cztery dekady później, realizując wchodzący właśnie na polskie ekrany obraz „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” (2019), Allen wdaje się w swoistą polemikę z Didion, oddając głos naprawdę młodym, osobom niewiele po dwudziestce, które rozmawiają o życiu tak, jakby z niejednego pieca jadły już chleb, a ich doświadczenia były bogatsze od innych. I jak to u tego twórcy bywa – co zresztą znakomicie punktują zniesmaczeni widzowie w jednej ze scen „Purpurowej róży z Kairu” (1985) – wszyscy właściwie tylko gadają, nic więcej się nie dzieje, żadnej akcji.
Woody Allen dla „Polityki”: Nie jestem wielkim artystą
Rok bez Woody′ego Allena
Niewiele brakowało, by film nie ujrzał światła dziennego (wciąż może się tak stać w USA; w Europie, od zawsze przychylniejszej Allenowi, znaleźli się dystrybutorzy). Na fali akcji