Artyści zawsze z nieufnością przyglądali się tym, którzy handlowali ich sztuką. I oto pojawił się kolejny powód, by ową nieufność wzmocnić: niewinnie, a nawet wdzięcznie brzmiący francuski termin droit de suite (prawo następstwa). Za rok minie sto lat, od kiedy użyto go po raz pierwszy. Wtedy to sprzedano obraz Jeana-Françoisa Milleta „L’Angélus”. Osiągnął bardzo wysoką cenę w momencie, gdy rodzina nieżyjącego już artysty wegetowała w skrajnym ubóstwie. Ten przypadek sprawił, że postanowiono wprowadzić prawo, które nakazuje wypłacać artyście lub jego spadkobiercom (do 70 lat po śmierci twórcy) odsetek od każdej transakcji na tzw. rynku wtórnym.
Co ciekawe, w Polsce droit de suite zaszczepiono bardzo szybko. W prawie pojawiło się już w 1926 r., a w praktyce – od 1935 r., zaś zawdzięczać to możemy prawnikowi Janowi Wiktorowi Lesmanowi, powszechnie lepiej znanemu jako bajkopisarz Jan Brzechwa. Jednak po wojnie o tym prawie zapomniano. Powróciło w 1994 r. w nowej ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Przez szereg kolejnych lat było jednak w praktyce martwym zapisem i dopiero w ostatnich latach o droit de suite zrobiło się głośno.
Całkiem pokaźne sumy
Powód powrotu do droit de suite w Polsce łatwo wskazać: zaczęło się opłacać. Rynek sztuki rozhuśtał się, ceny poszybowały w górę i nagle te drobne procenty zaczęły składać się w całkiem pokaźne sumy. O jakie pieniądze, w polskich warunkach, idzie gra? W porównaniu z międzynarodową czołówką może i niewielkie. W 2018 r. na światowych aukcjach sprzedano na przykład blisko 2 tys. prac Pabla Picassa za łączną kwotę ponad 600 mln dol., a to oznacza, że wypłaty z tytułu droit de suite liczono w milionach euro. Ale i w polskich realiach stały się warte tego, by się po nie schylić.