Nobel dla Petera Handkego to nagroda znamienna i zasłużona. Znamienna, bo po ubiegłorocznej seksawanturze w Akademii Królewskiej oba werdykty – za 2018 r. (Tokarczuk) i 2019 r. (Handke) – wprowadzają najcenniejsze trofeum literackie świata na nowe tory. A zasłużona dlatego, że mieszkający od dziesięcioleci pod Paryżem Handke jest wprawdzie kontrowersyjną, ale swoistą gwiazdą polarną pokolenia post ’68, nie tylko w literaturze niemieckojęzycznej.
Dość powiedzieć, że bez Handkego nie byłoby ani prozy Winfrieda G. Sebalda, ani wielotomowej „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda, który jest wydawcą Handkego w Norwegii i w laudacji z okazji przyznania Handkemu nagrody im. Ibsena w 2014 r. dobrze wyraził istotę tej twórczości: „On trzyma się szczegółu, drobnych wydarzeń, które zdają się niewiele znaczące, ale zmieniają wszystko, co człowiekowi wydawało się wiadome”.
W niemieckim życiu literackim 24-letni Handke pojawił się jak meteoryt w 1966 r. na odbywającym się w Princeton spotkaniu Grupy 47, wpływowego w latach 50. konwersatorium niemieckich pisarzy i krytyków. O ile fetowany od 1958 r. za swe gdańskie powieści i zaangażowanie na rzecz SPD Günter Grass zrobił w Princeton furorę, wchodząc na salę przez okno, o tyle Handke – autor właśnie wydanych autobiograficznych „Szerszeni” – z beatlesowską czupryną, pucułowatą twarzą i poważną miną okularnika zaatakował zebranych za bezpłciowe opisywactwo ówczesnej literatury niemieckiej.
To było medialne zderzenie dwóch przeciwstawnych formacji literackich. Z jednej strony „literatura zaangażowana” pokolenia wojennego – Heinricha Bölla (noblista z 1972 r.), czy uwiedzionej przez Hitlerjugend generacji „pomocników służby przeciwlotniczej”, jak Grass.