Był czas, kiedy herosi wydawali się niewinni. Chociaż nadludzie w pelerynach narodzili się przed drugą wojną światową, kino długo nie potrafiło się nimi odpowiednio zająć, oddając pole niezbyt poważnym aktorskim i animowanym serialom telewizyjnym. Kinowy „Superman” z 1978 r. był pierwszą udaną próbą przeniesienia tego amerykańskiego mitu na wielki ekran, ale na tle starszych o rok „Gwiezdnych wojen” wyglądał groteskowo. Kiedy w latach 80. amerykańskie komiksy eksplorowały coraz mroczniejsze aspekty superheroizmu, karmiąc się apokaliptycznymi lękami zimnej wojny i nihilizmem czasów Reagana, w kolejnych odsłonach filmowy Superman coraz bardziej przypominał błazna. Sam byłem dzieckiem, więc mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie.
Supermana znałem, zanim jeszcze zobaczyłem go w jakimkolwiek filmie czy komiksie – tak samo jak wiedziałem, że Bruce Lee może ściąć drzewo ciosem „karate”, zanim obejrzałem „Wejście smoka”. Dziecięce legendy wymieniane pod trzepakiem, popkulturowa osmoza. Sam z wypiekami na twarzy opowiadałem, jak Superman ugasił potężny pożar, wcześniej zamrażając swym nadludzkim oddechem jezioro. Bo tamten Superman był niepoważny, ale imponujący, robił rzeczy, które przekraczały ludzkie pojęcie. Zupełnie jak bogowie, o których czytaliśmy w „Mitologii” Jana Parandowskiego. Superman, który kręcił kulą ziemską, żeby cofnąć czas, nie różnił się niczym od Herkulesa, który potrafił wyręczyć Atlasa w podtrzymywaniu nieboskłonu.
Mrok z komiksów Franka Millera („Mroczny rycerz powraca”) czy Alana Moore’a („Strażnicy” czy „Zabójczy żart”, który zainspirował filmowego „Jokera”) trafił na ekrany w 1989 r., choć mocno wydestylowany. „Batman” w reżyserii Tima Burtona był i gotycki, i noir; z dystansem czarnego humoru, ale i pełen przemocy, której brakowało w „Supermanie” czy głupkowatym serialu z lat 60.