Co jakiś czas zdarza się, że wielkie muzea przygotowują ekspozycje, których bohaterami czynią pary artystów. W ten sposób objawiali się publiczności van Gogh i Gauguin, Picasso i Matisse, Rembrandt i Rubens czy Bacon i Freud. Na ogół chodziło o pokazanie artystycznych pokrewieństw i wzajemnych wpływów, ale zawsze gdzieś w podtekście była zawarta nuta rywalizacji; widz miał ocenić, kogo bardziej ceni, szanuje i podziwia, który z mistrzów lepiej malował portrety, a który – martwą naturę. Tym razem o konkurencji mowy nie ma, bo konfrontować malarstwo z rzeźbą, to jak zastanawiać się, czy smaczniejsza jest pizza czy tiramisu. Mamy za to przygotowany z rozmachem godnym baroku spektakl wizualny z dwiema dopełniającymi się rolami głównymi oraz całym mnóstwem ról epizodycznych, ale także głęboko zapadających w pamięć.
Teoretycznie trudno sobie wyobrazić artystów, których życiorysy i drogi artystyczne byłyby bardziej odległe. Wprawdzie obaj pochodzili z rodzin z artystycznymi ambicjami (ojciec Berniniego był rzeźbiarzem, zaś Caravaggia – architektem i dekoratorem) i obaj byli obdarzeni wyjątkowym talentem, jednak na tym podobieństwa się kończą. Kariera Caravaggia (właśc. Michelangelo Merisi da Caravaggio) rozwijała się powoli. Do Rzymu dotarł, mając 22 lata i przez kolejnych sześć musiał utrzymywać się z doraźnych zamówień i transakcji głównie w środowisku miejscowej arystokracji. Dopiero w wieku 28 lat otrzymał pierwsze kościelne zamówienie – a to właśnie przychylność kleru pozwalała najlepiej się ustatkować – na dekorację kaplicy w kościele św. Ludwika. I choć szybko dorobił się opinii malarskiego geniusza, a przyszłość zapowiadała się obiecująco, to karierę spaprał sobie na własne życzenie, poza talentem do malarstwa zdradzając słabość do wywoływania burd, co sprawiło, że pięć razy stawał przed sądem.