Tegoroczne nominacje oscarowe są komentowane jako rozczarowująco konserwatywne. Po moralnym wzmożeniu ostatnich lat, gdy Akademia przyłączała się do akcji #MeToo, ruchów Time’s Up i Black Lives Matter, zauważając reżyserki i twórców czarnoskórych, w tym roku wszystko wróciło do – specyficznej w tym wypadku – normy. Oscary znów są męskie i białe. W kategorii reżyserskiej nominowanych zostało pięciu panów: Martin Scorsese za „Irlandczyka”, Todd Phillips za „Jokera”, Sam Mendes za „1917”, Quentin Tarantino za „Pewnego razu... w Hollywood” i Koreańczyk Bong Joon Ho za „Parasite”. Poza tym ostatnim to męskie kino z mężczyznami w głównych rolach.
Za największą przegraną już teraz uważa się 36-letnią Gretę Gerwig. Dwa lata temu za swój debiut reżyserski „Lady Bird” otrzymała pięć nominacji, w tym za najlepszą reżyserię. W tym roku wróciła jako reżyserka i scenarzystka „Małych kobietek”, klimatycznej adaptacji powieści Louisy May Alcott z 1868 r. o czterech siostrach March dorastających w prowincjonalnym Concord w Massachusetts epoki wojny secesyjnej. Brak wyróżnienia za reżyserię wydaje się wymowny. W dopisanym Alcott, ale pozostającym w duchu powieści dialogu Amy i Jo March, malarka i pisarka spierają się o życie rodzinne i mało spektakularne w formie kobiece dojrzewanie jako temat dzieła sztuki. „Pisanie nie nadaje wagi, ono ją odzwierciedla” – twierdzi Jo. „Nie” – nie zgadza się Amy. „Pisanie o czymś czyni to ważniejszym”. Ta dyskusja, wraz ze wspaniałym finałem filmu, może być komentarzem i do głęboko inspirowanej dziełem Alcott twórczości Grety Gerwig, i do tegorocznych wyborów Akademii.
Gerwig sama wyszła z propozycją adaptacji i nakręcenia „Małych kobietek”.