Jest w tym wezwaniu coś na rzeczy. Wiek XX przyniósł duży wzrost zainteresowania dawną sztuką; wystarczy popatrzeć na tasiemcowe kolejki przed Luwrem czy konieczne zapisy, z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, na zwiedzanie florenckiej galerii Uffizi. A jednocześnie owo stulecie po swojemu ukształtowało hierarchie i masowe fascynacje. Oczywiście z boskim Leonardem na czele i z czołówką tworzoną przez takich artystów, jak Rembrandt, Caravaggio, Bruegel, Vermeer, i depczącymi im po piętach Rubensem, Rafaelem oraz paroma innymi. Zasada jest prosta: kochamy obrazy i style o dużej dawce emocjonalności, zrozumiałe bez głębszych studiów. Kochamy też twórców o barwnym życiu, mających w portfolio spektakularne dzieła, zajmujących widza jakąś zagadką.
W głowach współczesnych odbiorców rządzi zatem barok, nieco słabiej miesza w nich renesans, następnie jest rokoko i neoklasycyzm, zaś średniowiecze wlecze się gdzieś na szarym końcu i jego honoru broni jedynie Bosch dzięki swoim onirycznym i ciągle intrygującym wizjom. Po części można to zrozumieć. Gdzie hieratycznej, dość monotonnej, wypełnionej często nieczytelną już symboliką i wymagającej skupienia sztuce wieków średnich do rozbuchania baroku. Niestety, jedną z ofiar owego „rankingu polubień” padł van Eyck. Na tyle dotkliwie, że ludzie mylą go czasem z żyjącym dwa wieki później van Dyckiem. Wprawdzie eksperci nigdy go nie zdradzili i zgodnie cmokają nad jego dorobkiem, ale kto dziś słucha specjalistów? Suweren (jak się okazuje, nie tylko w Polsce) wie lepiej.
Zawstydzająca pustka
Popatrzmy więc na dorobek van Eycka z punktu widzenia jego medialnej nośności. Niewątpliwie na szczycie wypada pomieścić „Portret małżonków Arnolfinich” zdobiący londyńską National Gallery. To ulubiony obraz autorów wszystkich tych książek z gatunku „jak czytać dawne malarstwo, aby się nie przemęczyć, a zrozumieć”.