Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Fantazja o gwałcie i przemocy. „365 dni” trafiły do sieci. Po co?

Kadr z filmu „365 dni” Kadr z filmu „365 dni” materiały prasowe
By przełamać nudę kwarantanny lub oderwać się od codziennych trosk, szukamy ucieczki w popkulturze. Ale zdecydowanie nie powinniśmy szukać jej w filmowej adaptacji „365 dni”.

O ekranizacji bestsellerowej książki Blanki Lipińskiej napisano już wiele. Film Barbary Białowąs i Tomasza Mandesa okazał się – zresztą zgodnie z przewidywaniami – kasowym hitem, gromadząc w kinach ponad 1,6 mln widzów. To ponad trzy razy tyle, ile przyciągnął przed ekrany „Zenek”, i czterokrotnie więcej, niż zdobył „Bad Boy”, najnowszy film Patryka Vegi. Sukces może nie na miarę „50 twarzy Greya”, do których „365 dni” bywa porównywane, ale wymierny.

Zamknięcie kin spowodowało, że część filmów trafiła na platformy streamingowe szybciej, niż planowano. Wśród nich „365 dni”, które pojawiły się w ofercie Netflixa 1 kwietnia. Brzmi to jak żart, niestety bardzo nieśmieszny.

Czytaj też: 10 największych artystycznych mistyfikacji

„365” dni. Mało fantazyjne te fantazje

„365 dni” to film nieudany, to nie jest jednak jego największa wada – do dystrybucji trafiają produkcje jeszcze gorsze. Przypomina stylistyką reklamy luksusowych produktów, jest fatalnie zagrany (z nielicznymi wyjątkami – nieźle radzi sobie np. Bronisław Wrocławski jako consigliere sycylijskiej mafii), opatrzony kompletnie bezbarwną muzyką i generycznymi piosenkami. Jego bohaterowie, szczególnie drugoplanowi, to zbiór figur irytujących i stereotypowych – może specjalnie, by namiętność, która połączyła główne postaci dramatu, wydawała się bardziej wiarygodna. Sceny erotyczne, a jest ich sporo, nakręcono bez większego polotu i przypominają sekwencje z taniej pornografii (po seksie oralnym kobieta obowiązkowo ociera zmysłowo usta).

Reklama