Poniedziałek, 20 kwietnia spędziłyśmy w systemie zmianowym – najpierw przy komputerze czatowałam ja, co kwadrans wysyłając SMS do współpracowniczki, że niestety nadal nie działa. Potem, gdy u mnie nadeszła pora gotowania obiadu dla dzieci, przy komputerze w swoim domu siedziała ona, odświeżając co rusz stronę Narodowego Centrum Kultury, która od wielu godzin nie chciała się załadować. Myśl o tym, że nasz wniosek o przyznanie dotacji w programie „Kultura on-line”, pisany pomiędzy pracą zdalną, homeschoolingiem, ogarnianiem domu i życiem rodzinnym 24/7, wniosek – niczym dziennik Herlinga-Grudzińskiego – pisany (głównie) nocą, nie zostanie złożony ze względu na problemy techniczne bolała, jak bolało serce Kordiana albo i nawet Giaura.
Ostatecznie jednak NCK poszło po rozum do głowy i przedłużyło o dzień możliwość składania wniosków, dzięki temu 12 tys. podmiotów kultury dopraszających się o wsparcie państwa wzniosło oczy ku niebu, powiadając „no, chociaż tyle” i odbierając maila z potwierdzeniem, że „wniosek został złożony”.
No, chociaż tyle, ale w sumie co z tego? 12 tys. podmiotów, pośród których płotki, takie jak my, i ich wnioski pisane nocą, oraz doświadczone w pobieraniu grantów wielkie instytucje typu biblioteki, składające na przykład – jak ze zdumieniem przeczytałam w wywiadzie Zygmunta Miłoszewskiego dla „Polska The Times” – wnioski o zakup tabletów. Jak online to online, co nie? Wszyscy wrzuceni do jednego wora. Wstrząśnięci i zmieszani.
Kultura – nie zapominajmy – została zamknięta jako pierwsza. Kina, teatry, muzea, sale koncertowe, plany filmowe – zamarły i ani widu, ani słychu, kiedy trup będzie reanimowany. Bo nawet fakt podniesienia wstępnej kwoty do rozdania w formie kroplówki online z 20 do 80 mln zł zdaje się trochę jak powieści Sienkiewicza – dla pokrzepienia serc bardziej.