Już myślimy w czasie przyszłym
Bracia Russo, autorzy „Avengers: Koniec gry” i producenci „Tyler Rake: Ocalenie”, o nadciągającej rewolucji w kinie
ANNA TATARSKA: – Wasz debiut nie trafił nawet do kin, a dziś macie na koncie najlepiej zarabiający film w historii. Jak przebiegała wasza twórcza ewolucja?
ANTHONY RUSSO: – Jako młodzi kinomaniacy pasjami oglądaliśmy kino arthouse’owe i zagraniczne artystyczne produkcje. Ale jednocześnie fascynowały nas wysokobudżetowe produkcje, jak „Gwiezdne wojny” czy „Ojciec chrzestny”. Do tego zawsze byliśmy fanami komiksów, zaczytywaliśmy się nimi, dorastając. Jako filmowcy zaczynaliśmy od kina robionego za grosze. Wejście do świata większego kina bardzo ułatwił nam Steven Soderbergh, który jako jeden z niewielu uwierzył w nasz debiut [pokazywany na festiwalu filmowym Slamdance w 1997 r. „Pieces” nigdy nie doczekał się dystrybucji – red.] i zaoferował, że wyprodukuje nasz następny film, „Welcome do Colinwood”. Nasza kariera nabrała tempa. Kręciliśmy średniobudżetowe komediodramaty i seriale telewizyjne. Przez ten cały czas marzyliśmy o szansie, by zrealizować superprodukcję. Czekaliśmy tylko na odpowiednią okazję. Dał nam ją Marvel. Ale chcielibyśmy utrzymywać gatunkową różnorodność.
JOSEPH RUSSO: – Lubimy mieszać ze sobą światy, zderzać rzeczy, które pozornie do siebie nie pasują. Tak jak w przypadku „Wojny bez granic”, gdzie w jednym filmie po raz pierwszy spotkali się Avengersi i Strażnicy Galaktyki. Pozornie karkołomne wyzwanie, a jednak – sądząc po reakcji widzów i krytyków – udało się je zrealizować. Sam od najmłodszych lat uwielbiałem mocne kino akcji z zapadającymi w pamięć postaciami i jednocześnie dotykające ambitnych tematów. Coś w stylu filmów, których gwiazdą był Steve McQueen. Tę miłość zaszczepił w nas ojciec, z którym w weekendy do późna oglądaliśmy thrillery akcji z lat 70.