DOROTA SZWARCMAN: – Był pan w Nowym Jorku i szykował się do premiery „Werthera” Julesa Masseneta w Metropolitan Opera, gdzie miał pan śpiewać tytułową rolę. I wtedy się zaczęło.
PIOTR BECZAŁA: – Próbowaliśmy przez trzy tygodnie. To był przełom lutego i marca, więc już było wiadomo, że coś się kroi. Na dzień przed próbą generalną sezon został zawieszony do końca marca. Spontanicznie z Joyce DiDonato zrobiliśmy wtedy pokaz w jej mieszkaniu, transmitowany na YouTube – wciąż można go obejrzeć. Udało nam się ściągnąć pianistę i harfistę, którzy grają na stałe w Met. To było fantastyczne wydarzenie. Zaczęło się niewinnie i przerodziło w mocny spektakl. Byliśmy prekursorami późniejszych działań online, prowadzonych przez artystów i teatry.
Zaraz potem odwołano resztę sezonu.
I byliśmy już z żoną w kłopocie, bo zaczęły się problemy z lotami do Polski. Mamy mieszkanie w Nowym Jorku, więc postanowiliśmy zrobić sobie tam kwarantannę. Ale pod koniec marca moja agentka zaalarmowała nas, że w Nowym Jorku będzie naprawdę źle i radzi nam od razu się pakować i próbować dostać się do Europy. Jedyną możliwością były tzw. loty do domu, ale musieliśmy lecieć z Chicago. Zarezerwowałem więc bilety do Chicago, ale lot odwołano, więc musiałem wykupić kolejne bilety na inną linię lotniczą. Na przesiadkę czekaliśmy 11 godzin, w kącie, żeby się nie zarazić, w maseczkach i rękawiczkach. Prawdziwa odyseja. A w Warszawie do taksówki – dużej, żeby w razie czego nie zarazić kierowcy – i tak wylądowaliśmy na początku kwietnia w naszym górskim domu w Beskidzie Żywieckim. Stwierdziliśmy, że tu najlepiej będzie spędzić ten czas. Przez dwa tygodnie byliśmy na oficjalnej kwarantannie, sąsiedzi nas zaopatrywali, a policjanci codziennie podjeżdżali pod dom i sprawdzali, czy jesteśmy – w miły sposób zresztą.