Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Kwarantanna w Beskidach. Wielki tenor Piotr Beczała na końcu świata

Piotr Beczała w Beskidach Piotr Beczała w Beskidach Arch. pryw.
Przerwałem pracę zaraz przed premierą, w pełnym napięciu i ferworze walki. I nagle zupełna flauta, to tak, jakby wyłączyć światło albo zgasić silnik samochodu – opowiada wybitny tenor Piotr Beczała.
Piotr BeczałaMieczysław Michalak/Agencja Gazeta Piotr Beczała

DOROTA SZWARCMAN: – Był pan w Nowym Jorku i szykował się do premiery „Werthera” Julesa Masseneta w Metropolitan Opera, gdzie miał pan śpiewać tytułową rolę. I wtedy się zaczęło.
PIOTR BECZAŁA: – Próbowaliśmy przez trzy tygodnie. To był przełom lutego i marca, więc już było wiadomo, że coś się kroi. Na dzień przed próbą generalną sezon został zawieszony do końca marca. Spontanicznie z Joyce DiDonato zrobiliśmy wtedy pokaz w jej mieszkaniu, transmitowany na YouTube – wciąż można go obejrzeć. Udało nam się ściągnąć pianistę i harfistę, którzy grają na stałe w Met. To było fantastyczne wydarzenie. Zaczęło się niewinnie i przerodziło w mocny spektakl. Byliśmy prekursorami późniejszych działań online, prowadzonych przez artystów i teatry.

Zaraz potem odwołano resztę sezonu.
I byliśmy już z żoną w kłopocie, bo zaczęły się problemy z lotami do Polski. Mamy mieszkanie w Nowym Jorku, więc postanowiliśmy zrobić sobie tam kwarantannę. Ale pod koniec marca moja agentka zaalarmowała nas, że w Nowym Jorku będzie naprawdę źle i radzi nam od razu się pakować i próbować dostać się do Europy. Jedyną możliwością były tzw. loty do domu, ale musieliśmy lecieć z Chicago. Zarezerwowałem więc bilety do Chicago, ale lot odwołano, więc musiałem wykupić kolejne bilety na inną linię lotniczą. Na przesiadkę czekaliśmy 11 godzin, w kącie, żeby się nie zarazić, w maseczkach i rękawiczkach. Prawdziwa odyseja. A w Warszawie do taksówki – dużej, żeby w razie czego nie zarazić kierowcy – i tak wylądowaliśmy na początku kwietnia w naszym górskim domu w Beskidzie Żywieckim. Stwierdziliśmy, że tu najlepiej będzie spędzić ten czas. Przez dwa tygodnie byliśmy na oficjalnej kwarantannie, sąsiedzi nas zaopatrywali, a policjanci codziennie podjeżdżali pod dom i sprawdzali, czy jesteśmy – w miły sposób zresztą. Kwarantanna się skończyła i tak żyjemy sobie na końcu świata, z dala od wszystkiego.

Wygląda na to, że muzyka najpóźniej wróci do normalnego życia. Rozmawia pan pewnie o tym z różnymi organizatorami, ludźmi świata opery?
Codziennie odbieram kilka telefonów, mam też kontakt mailowy z większością organizatorów życia muzycznego na świecie. Nie wygląda to najlepiej. Wciąż dostaję informacje, że ten czy inny festiwal lub spektakl jest odwołany. Teraz powinienem być w Londynie i śpiewać „Cyganerię”, którą odwołano parę tygodni temu. To, że maj padnie ofiarą koronawirusa, było pewne. Liczyłem, że może opera w Zurychu od połowy czerwca będzie czynna – miałem tam śpiewać „Lohengrina” i trzy koncerty operetkowe, ale szef opery powiedział mi, że też zakończyli już sezon. Teraz czekam na wiadomość z Peralady w północnej Hiszpanii, gdzie miałem w sierpniu zaśpiewać po raz pierwszy rolę Radamesa w „Aidzie”, podejrzewam jednak, że ten festiwal też nie dojdzie do skutku. Festiwal wagnerowski w Bayreuth został już odwołany, Salzburg ciągle jeszcze szuka sposobów, by zrealizować swój program przynajmniej w okrojonym wymiarze. To duży zawód, bo jest stulecie festiwalu, więc wszystko było przygotowywane z wielką pompą. Na pewno nie będzie dużych produkcji operowych, ponieważ musiałyby być już od dawna próbowane. Problemem jest zbudowanie sceny, dekoracji, szycie kostiumów, wszystko to, co odbywa się przed rozpoczęciem prób. To praktycznie uniemożliwia wszystkie nowe produkcje aż do końca lata. Ja miałem mieć w tym roku w Salzburgu tylko jeden koncert 15 sierpnia, z „Pieśnią o ziemi” Mahlera. Zobaczymy, czy dojdzie do skutku.

Ale trudno też zachować dystans na scenie. Wielkie orkiestry raczej w najbliższym czasie nie zagrają. Ostatnio w Filharmonii Berlińskiej wykonano IV Symfonię Mahlera w opracowaniu na 15 osób. A co z publicznością?
„Pieśń o ziemi” też została opracowana przez Arnolda Schönberga na kameralną orkiestrę, śpiewałem tę wersję kilkanaście lat temu. W Salzburgu, jeżeli się przeniesie publiczność z Sali Mozartowskiej do Dużego Domu Festiwalowego, to można ją rozsadzić co trzecie miejsce. Zobaczymy, pod koniec maja ma być decyzja. Pod koniec września na otwarciu sezonu w Met mam śpiewać Radamesa z Anną Netrebko i Anitą Rachvelishvili, i już podjęto decyzję, że to nie będzie, jak planowano, nowa produkcja „Aidy”, tylko wznowienie. W późniejszych planach mam tournée po Ameryce Południowej, od Buenos Aires po Rio de Janeiro. Ale czy to wszystko dojdzie do skutku, nie wiem.

Nic dziwnego, że 1 maja napisał pan na Facebooku: „Dzisiaj lepiej niż kiedyś rozumiemy, że praca jest przywilejem”.
Ja to naprawdę doceniam. Od ponad 20 lat nie miałem prawdziwego urlopu, tylko po parę dni skradzionych pomiędzy produkcjami, nie dłużej niż tydzień, 10 dni. Teraz to już dwa miesiące, a do końca sierpnia będzie prawie pół roku. To dla mnie nowa sytuacja, dla wszystkich zresztą: dyrygentów, aktorów, śpiewaków, muzyków orkiestrowych, festiwali. A weźmy małe zespoły barokowe, w których muzycy nie są zatrudnieni, tylko zdani na siebie – i nagle nie mają żadnej możliwości zarabiania. To bardzo trudny czas.

Nie wiadomo też, jak szybko się skończy i w jaki sposób.
Moment włączenia tej machiny też będzie ciężki, ponieważ po kilku miesiącach stagnacji będzie bardzo trudno wejść w tryb w miejscu, w którym człowiek się zatrzymał. Ja przerwałem pracę tuż przed premierą, w pełnym napięciu i ferworze walki. I nagle zupełna flauta, to tak, jakby wyłączyć światło albo zgasić silnik samochodu. Oczywiście każdy próbuje coś robić w sieci. Ja wziąłem udział w koncercie internetowym „At Home Gala” zorganizowanym przez Met, to było fantastyczne.

Wzruszające. Mogliśmy zajrzeć do domów śpiewaków, ale najbardziej ujął mnie sposób, w jaki przekazywaliście sobie nawzajem głos: widać było, że się lubicie i chcecie szybko znów się spotkać.
To prawda, ze wszystkimi z tych 40 osób jesteśmy dobrymi kolegami. Przy tym to było naprawdę improwizowane. Zwykle kiedy spektakl HD z Met jest transmitowany do kin, nie ma miejsca na improwizację, ponieważ jest ustalony scenariusz. A ten koncert był kompletnie spontaniczny. Mieliśmy tylko ramę czasową, widziałem dwa występy przede mną, byłem online, patrzyłem na ekran, co się dzieje. Nawet nie mieliśmy ze sobą kontaktu, każdy siedział w domu i starał się nie zakłócać. Moderacja dyrektora Petera Gelba i szefa muzycznego Yannicka Nézet-Séguin była też fantastyczna. Wzruszył mnie chór z „Nabucco”. Ale koncerty przez internet są jak nagrywanie płyty, kiedy śpiewa się do mikrofonu, mając nadzieję, że przyszły słuchacz też coś ciekawego przeżyje. Najbardziej brakuje mi bezpośredniego kontaktu z publicznością, wymiany energii ze sceny z energią na sali. To wspaniałe uczucie.

Nadawał pan więc z tego pięknego miejsca w górach. Na Facebooka wrzucają państwo teraz filmiki i zdjęcia przyrody, a nawet przepisy kulinarne.
Mogę się teraz zająć rzeczami, na które nie mam czasu, kiedy pracuję. Chociaż jest tradycja, że na premierę piekę parę blach ciasta dla kolegów. Jeszcze jako dziecko nauczyłem się od mamy piec i gotować i pielęgnuję to. Oczywiście, kiedy jesteśmy tylko we dwójkę, to trochę jest kłopot, bo ktoś to musi zjeść.

Jest też filmik, na którym przed domem skacze pan z ciupagą przez ognisko...
Moja żona zajmuje się mediami społecznościowymi i tak sobie w nich żartujemy, ale to jest potrzebne, żeby utrzymać kontakt z publicznością, szczególnie teraz, kiedy nie ma występów. Mam też fanów w odległych miejscach świata, jak Nowa Zelandia czy Afryka Południowa, którzy rzadko mają możność przyjazdu do Nowego Jorku czy Wiednia na spektakl, więc choćby w ten sposób utrzymują kontakt.

Na ten filmik, o którym wspomniałam, były reakcje, że Jontek jednak w panu został.
W górach Jontek jest obecny permanentnie – ale tak, mam dobre wspomnienia ze spektakli w Wiedniu i Warszawie. Chciałbym tylko, żeby ta „Halka” jeszcze gdzieś zaistniała.

Muszę powiedzieć, że mnie pan zaskoczył temperaturą tej roli.
Zawdzięczam tu sporo Mariuszowi Trelińskiemu, który miał pomysł na Jontka, bardzo podobny do mojego. Korzystałem z doświadczeń w kilku operach, gdzie grałem taką postać buntownika. Na przykład „Łucja z Lammermoor” w Monachium była w podobnej konwencji: tenor, czyli Edgardo, był trochę takim Jamesem Deanem. Oczywiście Jontek jest zupełnie inny niż Edgardo, ale bardzo mi odpowiadała taka koncepcja tej roli, bo najczęściej to taki wsparty na ciupadze pan, który śpiewa, że „szumią jodły na gór szczycie”…

I rzewnie wzdycha za Halką. A w pana wykonaniu złość i żal się w nim aż gotują.
Oczywiście. Przy budowaniu roli zawsze myślę o sytuacji sprzed początku opery. O tym, co doprowadziło postać, którą gram, do określonego stanu emocjonalnego.

Ta emocjonalność jest też bardzo słyszalna na pana nowej płycie „Vincerò!” poświęconej weryzmowi.
Przed premierą „Halki” rozmawialiśmy z Łukaszem Borowiczem i próbowaliśmy określić, jaki styl ma ta opera, bo to już nie jest bel canto. I stwierdziliśmy, że to preweryzm, styl zapowiadający weryzm. To określenie pasuje też do tej płyty, ponieważ nie wszystkie arie, które tam się znajdują, są werystyczne, niektóre są właśnie prewerystyczne. Bohater werystyczny to targany emocjami człowiek z ludu; jeśli nawet występuje w arystokratycznym środowisku, jak Andrea Chénier z opery Umberta Giordano, to jest buntownikiem. Stuprocentowo werystyczną rolą jest Turiddu w „Rycerskości wieśniaczej” Pietra Mascagnia czy Canio w „Pajacach” Ruggiera Leoncavalla. Większości z tych ról nie wykonywałem nigdy na scenie; być może kiedyś je zaśpiewam.

Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, dopiero przymierzał się pan do weryzmu.
To jest proces. Lepiej stopniowo rozszerzać repertuar, niż go diametralnie zmieniać – gwałtowne zmiany są niebezpieczne. Wciąż jeszcze śpiewam sporo ról lirycznych i nie chcę z nich rezygnować. Ale do tego dochodzą już role mocniejsze. Mam zaplanowanego Calafa w „Turandot” za parę lat, ale Calaf nie zajmie połowy mojego sezonu. Podobnie z Lohengrinem.

Pięć lat temu rozmawialiśmy również o Lohengrinie, jeszcze przed pana debiutem w tej roli w Dreźnie, i powiedział pan: „Nie sądzę, żeby w późniejszych utworach Wagnera było coś interesującego dla mojego głosu”. A dziś słyszę, że szykuje się pan do roli Parsifala.
Lohengrin to był mój pierwszy wagnerowski krok, do którego przekonał mnie główny dyrygent opery drezdeńskiej Christian Thielemann. Ale potem zaśpiewałem tę rolę w jeszcze kilku różnych produkcjach i – za namową ludzi, z których zdaniem się liczę – postanowiłem zrobić nieśmiały krok do przodu. „Parsifal” jest zaplanowany za dwa lata, najpierw w formie dwóch koncertów w Cleveland, z Franzem Welserem-Möstem i jego orkiestrą, a w Bayreuth ewentualnie kilka miesięcy później, ale teraz trudno powiedzieć…

Tam jest trudna sytuacja także dlatego, że szefowa Katharina Wagner odeszła z powodów zdrowotnych.
A przy tym odwołano tegoroczny festiwal, więc zaplanowane na ten rok nowe produkcje będą musiały zostać przesunięte, tak że plany na 2022 r. mogą również ulec zmianie. Rozmawiam też od paru lat na temat „Śpiewaków norymberskich”, ale podchodzę do tego ostrożnie, ponieważ jeżeli śpiewam teraz Lohengrina, mając w planach Parsifala, i wziąłbym jeszcze do repertuaru „Śpiewaków”, to trzy czwarte mojego sezonu oparte byłoby na Wagnerze, a tego chcę uniknąć. Balans jest bardzo istotny. Bardziej interesuje mnie weryzm i nagraniem tej nowej płyty daję pewien sygnał dla dyrektorów oper i dyrygentów. Płyta wyszła dopiero teraz również z powodu Bayreuth i Wagnera: miałem ją nagrywać w drugiej połowie sierpnia 2018 r.

A wtedy Roberto Alagna zrezygnował z roli „Lohengrina” i na to miejsce wskoczył pan. Z wielkim sukcesem.
Następny wolny termin miałem na jesieni zeszłego roku i wtedy udało się zrobić nagranie. Cieszę się bardzo z tej płyty, ale i z poprzedniej, dla NIFC, z pieśniami Karłowicza i Moniuszki, nagranej z Helmutem Deutschem, pianistą, z którym stale współpracuję. Śpiewam Karłowicza prawie na każdym recitalu, Deutsch go uwielbia. Pierwotny projekt, żeby nagrać Moniuszkę, ewoluował w stronę Karłowicza z bardzo prozaicznych powodów: po pierwsze, nie mieliśmy zbyt wiele czasu na przygotowanie nowych pieśni, a po drugie, Moniuszko i tak napisał ich więcej na niski głos lub na głos kobiecy, więc nie dla mnie. Wpadłem więc na pomysł, żeby nagrać Karłowicza i uzupełnić go Moniuszką, i myślę, że udało się to ładnie połączyć. Płyta otrzymała Diapason d’Or, ale mam też mnóstwo pozytywnych reakcji z Austrii, Niemiec czy Hiszpanii. Dwa lata temu śpiewałem Karłowicza i Moniuszkę w Carnegie Hall i nawet Anthony Tommasini napisał w „New York Timesie”, że to było dla niego coś absolutnie odkrywczego.

To wspaniale. Miejmy nadzieję, że nadejdzie moment, kiedy znów usłyszymy pana na żywo.
Prędzej czy później. Na razie siedzę w Żabnicy, a żona już rozgląda się po lasach za smardzami. Jak się pojawią, będziemy je oczywiście fotografować i wrzucać na social media.

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną