Jak mówią moje dzieci, jeśli chodzi o media społecznościowe, jestem „nubem”. To w ich języku ktoś początkujący, kto na niczym się nie zna i nic mu nie wychodzi.
Do niedawna patrzyłem na social media jak na obcy, często niezrozumiały świat, który chętnie obserwowałem, ale z zewnątrz. Coś nie dla mnie. Przez lata wzbraniałem się przed Facebookiem. A już na pewno nie wyobrażałem sobie, że będę wrzucać zdjęcia swojej facjaty na Instagram. Za to lubiłem patrzeć, jak inni robią sobie selfie. To cały fascynujący spektakl. Najpierw poszukiwanie odpowiedniego tła. Potem cały przegląd min: poważna, zdziwiona, rozmarzona, zapatrzone w dal ponad kamerkę telefonu spojrzenie. Słodki dziubek, nieśmiały uśmiech, pełny uśmiech, zmrużone oko czasem jednocześnie z wyciągniętym językiem. Te wszystkie miny, które coraz bardziej zbliżają nas do emotikonów, o których często mówi się, że są współczesnym pismem obrazkowym.
Najbardziej lubiłem ten moment tuż po zrobieniu zdjęcia (i pewnie wrzuceniu go do internetu). Kiedy fotograf i fotografowany w jednej osobie mogą przestać wciągać brzuch i na siłę się uśmiechać. Wracają na krótką chwilę do siebie, pokazują, że są znużeni, patrzą dalej niż w ekran swojego telefonu.
Kilka dni po ogłoszeniu pandemii moje wydawnictwo zadzwoniło do mnie z propozycją, żebym założył konto na Instagramie (i że pomogą mi to zrobić).
– Teraz to jedyny sposób na kontakt z czytelnikami – jak zwykle byli bardzo przekonywający. – A potem zawsze możesz je skasować. Czemu nie? – pomyślałem o tych nowych okolicznościach i poprosiłem jeszcze o dzień na zastanowienie. Skonsultowałem ten pomysł z najbliższymi (musiałem obiecać żonie, że nie będę nigdzie wstawiał emotikonów z serduszkami) i zgodziłem się.
Wydawnictwo przygotowało dla mnie pierwsze posty – mój uśmiechnięty portret, zdjęcie pomarańczowej okładki książki, zdjęcia ze spotkania autorskiego.