To rozstanie jak z tekstu piosenki „Tomaszów”: „Więc tak? Bez słowa?”. Ewa Demarczyk od dwóch dekad praktycznie nie pojawiała się publicznie, zeszła ze sceny, przyjaciół i słuchaczy zostawiła w dziwnej ciszy, zawieszeniu. Przeniosła się z Krakowa do Wieliczki, sama nie chciała o sobie opowiadać, bywało, że bliscy współpracownicy jeszcze za życia wspominali ją w czasie przeszłym. Jej kariera – zakończona na przełomie wieków – była zamkniętą kartą, a ona sama ikoną, fenomenem opisywanym poprzez wyjątkową ekspresję wokalną, poetyckie teksty i charyzmę albo wręcz sceniczny magnetyzm. Z głosem dobrze znanym, utrwalonym jak wzorzec metra na albumie z 1967 r. pod prostym tytułem: „Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego”, który dokumentował jedno z ważniejszych spotkań w historii polskiej piosenki. Ale i z tajemnicą, która była pociągająca i pozostała nierozwiązana.
Zygmunt Konieczny pomysł na połączenie poezji i nowej wizji piosenki miał wcześniej – szukał idealnej wokalistki. Ewę Demarczyk odnalazł w kabarecie studenckim, w którym rozpoczęła karierę w 1961 r. jako dwudziestolatka. Rok później śpiewała już w Piwnicy pod Baranami, dwa lata później zdobyła nagrodę (za utwór „Czarne anioły”) na I edycji Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. A po trzech latach Bruno Coquatrix, wielki impresario Edith Piaf i właściciel paryskiej Olympii, zapraszał już tamtejszą prasę na spotkanie ze swoim nowym polskim odkryciem. Skończyło się ofertą dwuletniego kontraktu, ale Demarczyk chciała ukończyć studia aktorskie na krakowskiej PWST, wolała w kraju szlifować francuski, była wreszcie – jak wspominano – uparta. Może zaprzepaściła szansę, może – jak opowiadał w radiowej Dwójce poeta i kompozytor Leszek Długosz – chcieli tam z niej zrobić konwencjonalną piosenkarkę, a ona tę podróż odbywała na własnych, artystycznych warunkach.