Te wakacje były inne niż jakiekolwiek wcześniej. Nie przypadkiem dzieci, zamiast się na nie cieszyć i pytać nas ostatniego dnia (zdalnych) lekcji, dokąd i na jak długo pojedziemy na wakacje (wcześniej zawsze tak robiły), spytały tylko: a kiedy wreszcie zacznie się prawdziwa szkoła?
W odpowiedzi rozłożyłem ręce i wzruszyłem ramionami. Moi chłopcy spojrzeli na mnie lekko rozczarowani, ale przez ostatnie miesiące chyba już zrozumieli, że wiem nie więcej niż oni, że świat niezdefiniowanych zasad dotknął też dorosłych.
A ja naprawdę pierwszy raz nie wiem, w jakim świecie żyję. Czy nadal trwa epidemia? Czy wszystko znowu jest jak dawniej? Pogubiłem się w tym już zupełnie po tym, jak politycy „zwolnili” nas z pandemii (przed wyborami premier powiedział, że „koronawirus to choroba jak każda inna”, a urzędujący prezydent w ostatnim tygodniu kampanii zrobił coming out jako antyszczepionkowiec). Mimo że epidemiolodzy wciąż biją na alarm i ostrzegają, że sytuacja wcale się nie poprawia, co potwierdzają codzienne dane – liczba zakażeń nie spada.
Rządzący, podważając opinie ekspertów, tym samym zrezygnowali ze swojej roli ochrony zdrowia i życia obywateli. Ale to nie wszystko, bo jednocześnie zrzekli się też obowiązku informowania Polaków o tym, co się dzieje.
Teraz każdy obywatel jest zdany na siebie. Sam musi dawać sobie radę, czyli zdobywać informacje i wyciągać z nich wnioski – kalkulować ryzyko i według niego na własną rękę narzucać sobie ewentualne obostrzenia. A gdzie pozostawiony sam sobie obywatel ma zdobywać informacje? Do kogo zwrócić się z prośbą o radę, np. jak spędzić wakacje w czasach koronawirusa? Czy zostało nam tylko jedno takie miejsce: internet?
Można to porównać do sytuacji, w której lekarze nagle przestają diagnozować i leczyć pacjentów, a zamiast swoich usług polecają „doktora Google”.