Piątek warszawski w końcówce lipca. Upalnie. Na Nowym Świecie tłumy. Z knajpy do knajpy, z knajpy do parku albo gdzieś dalej, na domówkę. Rodziny, grupki dziewczyn i chłopaków, grupki mieszane, sporo obcokrajowców – tych, którzy tu na stałe, i tych, co przyjezdni. Zagęszczenia przed lodziarniami i sklepami z alkoholem. Prawie wszyscy noszą maseczki na brodzie. Jak trupy z podwiązaną szczęką. Za dużo czytam ostatnio o XIX w. i jestem niemal pewien, że oto znajdujemy się już w rzeczywistości romantycznej, bardziej takiej, jaką wyśmiewał Koźmian, niż tej, którą opisali wieszczowie, ale wstali z grobów nasi bracia i wstały nasze siostry, by wziąć się za ręce któregoś wieczoru w wielkim kręgu wzdłuż granic kraju i linii Bałtyku. W jakimś niejasnym rytuale, którego sens już dawno zapomnieliśmy.
Nie idę pić herbaty, więc otrząsam się z wizji i skręcam w boczną uliczkę, ale tu czeka mnie psikus. W ogródku siedzi sześcioletni może chłopiec i je dużego pieczonego ziemniaka. Ma oczywiście sztućce, ale zrezygnowany odkłada je i bierze bulwę w skórce w dłonie. Dzielnie wygryza złoty, parujący miąższ ze środka. Nie wie, że przenosi mnie w czasie.
Wyrwany z pamięci dziecka wąski fragment. Tyle udało się donieść do dziś, reszta stracona. Szary zmierzch i wcale nie ciepło. Może koniec września, może październik. Ognisko na miedzy. Za nami wieś mazowiecka, w której dwa lata po wojnie urodził się mój ojciec. Wokół ogniska: on, ja, wujek Benek i jego syn Stasiek, też już dorosły. Cioci nie ma. Cioci nigdy nie było. I w tym tkwiła jakaś tajemnica. Zawsze jest jakaś tajemnica. Gorące ziemniaki z wujkowego pola parzą w palce, płaski krajobraz przykryty szarością i te wierzby dwie nieszczęsne, które zawsze wyglądają, jakby o coś błagały, też już sinawe. Wieje, mężczyźni mówią mało co, prawie nic.