– Pirat, bierz nogę i idziemy na górę kręcić, jest chmura. A gdzie masz kolczyk i oko?
– Mam, mam, tylko mnie proteza uwiera.
Stary Indianin pochyla się i tomahawkiem wali w sztuczną nogę pirata. Jestem na pokładzie statku wycieczkowego „Dzierżyński” (bufet II kategorii), na którym Marek Piwowski, Janusz Głowacki, Marek Nowicki i inni kręcą film fabularny „Rejs”. Gdzie ja się dostałem! W swoim meloniku i czarnym garniturze pomiędzy piratem, Indianinem, kurą, świnią i diabłem czuję się nieswojo.
Wchodzę do jadalni przed ósmą rano. Śniadanie marynarskie – salceson, pasztetowa, zbożowa z mlekiem. Pośrodku z miną stójkowego przechadza się „ktoś z produkcji”: – Szybciej jeść, proszę mi sprzątnąć jadalnię, żeby o ósmej nikogo tu nie było, dziś nie popuszczę ani na minutę.
Zainteresowanie budzą aktorzy amatorzy wybrani spośród kandydatów, którzy tłumnie stawili się w Hali Mirowskiej w odpowiedzi na ogłoszenie prasowe. Przysiadam się do pana Wacka – naturszczyk, czyli amator w roli diabła.
– Ja piszę białym wierszem dwunastozgłoskowym – informuje mnie ten mniej więcej pięćdziesięcioletni jegomość. – Najpierw siadam i raz-raz zapisuję myśli, to mi idzie raz-dwa, w ogóle sylab nie liczę, dopiero później układam, żeby wyszło po 12. To zajmuje dużo więcej czasu, nieraz jedno zdanie tydzień. Mówią, że w dwunastozgłoskowcu wychodzą rymy częstochowskie. Niech mówią! Ja czuję w sobie coś homeryckiego. Nie Mickiewicz, nie Słowacki, ale Nicze. Pan wie, kto to był Nicze, prawda? Przeczytałem swój wiersz profesorowi, temu, co tam siedzi:
„Stać dobrze, jakby lepiej
Jechać dobrze, jakby lepiej
Iść dobrze, jakby lepiej…”
– a on na to, że nic nie rozumie.