Cień dziadersa zawisł nad Polską. Największy koszmar bohatera powieści science fiction: okazuje się, że sam jest robotem albo obcym, zupełnie nie zdając sobie z tego faktu sprawy. Detektyw, który szuka przestępcy, na końcu odkrywa, że śledził samego siebie. Jesteśmy ślepi na to, że jesteśmy częścią problemu. Żyjąc w kulturze, systemie, cywilizacji, w której pewne elementy są odwieczne i przezroczyste, nie mamy nawet narzędzi, żeby to stwierdzić. Dopiero w konfrontacji z innym, ze zmianami, z oskarżycielskim palcem wyciągniętym w naszą stronę – jak to? Kto, ja? Niemożliwe!
Z ulicznego dyskursu, a wcześniej z bojowniczej, progresywnej publicystyki, weszło do mainstreamu słowo „dziaders”. Serwis nowewyrazy.pl wyjaśnia, że to „mężczyzna, zazwyczaj wpływowy, traktujący kobiety (rzadziej: osoby młode) w sposób lekceważący, protekcjonalny, przedmiotowy, przejawiający poczucie wyższości”. Niby nie chodzi o wiek, ale jednak – to efekt zderzenia pokoleń, podobnie jak amerykański, zeszłoroczny „ok, boomer”. Było to hasło gaszące wymądrzającego się przedstawiciela poprzedniego, uprzywilejowanego pokolenia. Odzywka, która skrywała inne konflikty – rasowy, klasowy i genderowy, ale zbulwersowani widzieli w niej jedynie przytyk do metryki. Tak i dotknięci do żywego dziadersi oburzają się na ageism, czyli „prześladowanie ze względu na wiek”.
„Cóż to, nie można starszemu panu mieć swojego zdania?” – stękają i jęczą, bo mają komu – to wciąż głos dziadersów jest tym, który najlepiej roznosi się po publikatorach. A kogo słychać, ten wzbudza empatię. Dziś kluczem jest odpowiednie granie ofiary, co osoby na pozycji władzy doprowadziły do perfekcji. Prawica chętnie sięga po język prawdziwych ofiar domagających się sprawiedliwości, snuje bajdy o prześladowaniu chrześcijan w Polsce.