Amerykański magazyn „Time”, medium bądź co bądź opiniotwórcze, nazwał mijający rok najgorszym w historii, a to oznacza, że cieszyć się z końca 2020 wolno już oficjalnie – razem z całym światem. Gdybym prowadziła dziennik, 1 stycznia 2021 r. zapisałabym to samo, co Iwan Bunin w 1918 r.: „Dobiegł końca ten przeklęty rok”. Co prawda Buninowi końcówkę 1917 r. spaskudziła rewolucja październikowa, wydarzenie monumentalne, podczas gdy finał naszego 2020 jest trywialny jak tylko życie w późnym kapitalizmie być potrafi: najpierw w eterze zagościły reklamy medykamentów na świąteczne wzdęcia, potem Marian i Barbara w pełnym reżimie sanitarnym ruszyli do ulubionej sieciówki z elektroniką, i tylko patrzeć, jak w naszych mieszkaniach-izolatkach smętnie strzelą korki od szampana.
Dziwność roku 2020 trudno zmierzyć, ale jakąś jej miarą mogłoby być ogłoszenie, które ukazało się niedawno w Rosji. Dziadek Mróz do wynajęcia zapewnia w nim potencjalnych pracodawców o swojej uporządkowanej relacji z Kowidem Koronyczem, reklamując się jako posiadacz przeciwciał, które nagle stały się ważniejsze od zaświadczenia o niekaralności. Zresztą czy wszyscy nie jesteśmy miarą dziwności tego roku? Zamaskowani, zdezynfekowani i zdystansowani społecznie, niemal zupełnie przerzuceni w widmowość onlajnów, od miesięcy wegetujemy w swoich przegródkach jak preparaty wycięte z żywego organizmu, niezależnie od tego, czy pandemia skazała nas na całodobowe towarzystwo domowników, czy „tylko” odcięła od osób, które z nami nie mieszkają, ale miały w naszym życiu swoje miejsce.
Inna sprawa, że rok 2020 od początku wyglądał podejrzanie. Dwa zera i dwie dwójki – ni to symetryzm, ni to bliźniactwo. W tradycji japońskiej symetrie i podwojenia są wykroczeniem przeciwko estetyce, w której wyraża się prawda bytu.