Kilka kropel słońca przesączonych przez chmury wiszące od tygodni. W tych krztynach światła skrzydła kawek i gawronów wyglądają jak błyszczące rękawy fraków. Jakby zlecieli się na moje podwórko sztukmistrze. Zamiast królika z kapelusza wyciągają dżdżownice z tającej ziemi. Z bezsilnych dżdżownic słońce niespodzianie wyciąga róż i odrobinę białawego złota. Tuż przed śmiercią w dziobach są biżuterią jesiennego umierania. Żółte, bordowe i brązowe liście układają się w powoli gnijący dywan. Wróble znalazły sobie kąpiel w kałuży, w miejscu gdzie ulica Zwycięzców zapadła się od nieustannych polskich zwycięstw. Piją i moczą piórka, a gdy kolejny SUW z piorunem na zderzaku zbliża się do ich spa, ulatują z krzykiem i pretensją na dach śmietnika.
Na naszym podwórku nikt nikomu nie salutuje, taki mamy zwyczaj. Szarże i odznaczenia zostawiamy za bramą. Gdy w niezgrabionych liściach brodził wieczorami jeż, pozdrawialiśmy się przestraszonymi spojrzeniami, jak niemal wszyscy w tym roku. Gdy przebiega szczur w szczurzych sprawach, szczerząc rządek siekaczy, żaden z nas o rządzie nic nie mówi. Szara plama, w świetle latarni typu pastorał leci za swoimi biedami jak zamglony naziemny księżyc. Ani słowa nie mówimy też o byłym ministrze zdrowia, choć widać, że trzeba mieć zdrowie do takich przebieżek po zmroku. Z wronami, srokami i pomniejszym ptactwem oczywiście rozmowy są. Ale też bez niebezpiecznych szczegółów, dziobatych dopowiedzeń, kraczliwych przepowiedni. I tak, gdy nawołują się przed zmrokiem szare i czarne, mam ciarki na plecach, zlewające się przez te kilka minut w jedną wielką ciarkę. Jakby się nosiło garb przez te kilkaset sekund niepokoju. Nim wrócą karnie do gniazd.
Dziś do orzecha przybiegły też wiewiórki. Wyglądają jak matka z córką. Ta większa oprowadza mniejszą po okolicy, po świerku, po orzechu, po zdradziecko śliskim drucianym płocie.