Zanim wejdziemy do budynku Zachęty i wyruszymy w drogę między wystawione eksponaty, warto na chwilę odwrócić się i rzucić okiem na nieodległy plac Zwycięstwa i stojącą tam statuę Lecha Kaczyńskiego, którą można uznać za symboliczny gwóźdź do trumny polskiej rzeźby w ogóle, a rzeźby pomnikowej w szczególności. I stojące niedaleko czarne marmurowe schody, które mają upamiętniać ofiary katastrofy smoleńskiej. Odmienny w wyrazie, bardziej symboliczny, ale w gruncie rzeczy podobnie petryfikujący wizerunek rzeźby jako sztuki przykurzonej pyłem staroświeckiego modernizmu.
Pierwsze kroki w galerii także utwierdzają w przekonaniu, że mamy do czynienia z nudnawym przeglądem stanu posiadania muzealnych magazynów. Oto bowiem witają nas trzy postaci kobiet, wyrzeźbione przez Xawerego Dunikowskiego w 1906 r. I tylko fakt, że panny są brzemienne, lekko rezonuje emocjami, choć jest to rezonowanie niepewne, bo nie wiadomo, czy spod znaku „każda ciąża to rzecz piękna”, czy raczej „mój brzuch należy do mnie”.
Daremne poszukiwania
Na szczęście większość wystaw ma podtytuły, które należy traktować równie poważnie jak pisane petitem aneksy do bankowych umów. A ten od rzeźby komunikuje nam wiele: „...w poszukiwaniu miejsca”. I sugeruje, że kuratorka wystawy zamierza nas oprowadzić po różnych zakamarkach sztuki, w których dzieło kojarzone dotychczas z dłutem lub odlewem, już przeobrażone, by nie rzec zmutowane, mości sobie miejsce. I o tym komunikuje nam dobitnie druga praca, którą dostrzegamy, wspinając się po schodach do wystawienniczych sal: gigantyczna, rozpięta pod sufitem instalacja Izy Tarasewicz, złożona głównie ze stalowych linek, a zatytułowana tyleż poetycko, co tajemniczo: „Płynąc z falami w kierunku równowagi”.