Kolejny rok pandemii, poza oczywistym zmęczeniem materiału ludzkiego i coraz większym gniewem społecznym, przynosi też dziwny rodzaj normalizacji śmierci. Parafrazując Tadeusza Różewicza, można powiedzieć, że trwa nasza mała stabilizacja śmierci, która wyraża się w krzywej rosnącej lub malejącej kolejnych fal zakażeń koronawirusem i powiązanych z nim zgonów. Ginie w medialnym obrazie pandemii horyzont indywidualnych tragedii, które w przerażający sposób uzgadniają się z ogólną, śmiertelną tendencją, za którą nie nadążają refleksje o utracie ludzi.
Właściwie każdy tydzień przynosi tak wielki bilans strat, że brakuje czasu i miejsca na odbycie żałoby wypieranej przez kolejne tragiczne doniesienia. W końcu, ogłupiali od nadmiaru śmierci, zaczynamy obojętnieć, tracić zasoby empatii. Choć pamięć co jakiś czas boleśnie daje znać o nieobecności twarzy, gestów, zwyczajów, powiedzonek ludzi, do których materialnej i duchowej obecności przywykliśmy. Dotyczy to chyba zwłaszcza seniorów, choć owa senioralność – dziś bardziej niż kiedykolwiek – stygmatyzowana jest śmiertelnością. Paradoks długowieczności polega właśnie na zdziwieniu, kiedy ta długowieczność jednak znajduje swój kres. Coś, co wydaje się naturalnym porządkiem rzeczy, w pandemii przekształca się w rodzaj najsłabszego ogniwa. Każdy, kto dziś umiera, zyskuje status ofiary czasu zarazy. Tymczasem zdarzają się śmierci wolne od tego przyporządkowania, śmierci, wobec których nie dociekamy przyczyn, odnajdując w nich stary porządek świata.
W wieku 86 lat odszedł niedawno prof. Jacek Łukasiewicz, wielki wrocławski historyk literatury, krytyk, enigmatyczny i niepokojący poeta, ale nade wszystko człowiek mądry i w zadziwiający sposób łagodny. Tak go pamiętam. W ostatnich latach nosił się rasowo, zapuścił brodę przydającą mu matuzalemowego sznytu, choć nie miał w sobie nic z patriarchy świata literatury.