Źle grali, więc reżyser rzucił w nich krzesłem. Inny publicznie wyzywał studentów i łajał, żeby się hartowali. Ktoś przykładnie dostał w twarz i polała się krew – tak się daje z liścia na planie. Znany reżyser radził studentce, żeby dbała o ciało, bo z taką twarzą i tak nie zrobi kariery. Rektor w innej uczelni nazwał podopieczną „pierdoloną szmatą”, bo była za miękka. Pani dziekan w jednej ze szkół nie dała wiary relacjom o molestowaniu. Aktor-traktor, słyszą młodzi od nauczycieli, swoich niegdysiejszych mistrzów. Bo „aktor jest od grania, a dupa od srania”. Jak nie przywykną do takiego traktowania, to nie przetrwają w tym zawodzie. A jak się poskarżą, to nie znajdą w Polsce pracy. Bo ci sami ludzie uczą i ci sami potem rekrutują, a przynajmniej znają, kogo trzeba. Nad wszystkim unosi się zaś aura artyzmu i autorytet geniuszu, który może sobie na więcej pozwolić.
Problemy szkół artystycznych nie kończą się po dyplomie i zostawiają rysy. Rozlały się więc po sieci podobne relacje, wspomnienia doświadczeń przypłacanych zdrowiem, zaleczanych, czasem zapijanych, przerabianych na terapiach. Niby odbieraliśmy wcześniej sygnały, że edukacja artystyczna nosi nad Wisłą znamiona tresury, ale jakaś tama pękła, a sprawa przestała być tylko środowiskowa. Lawinę poruszył niedawny porażający wpis absolwentki łódzkiej Filmówki Anny Paligi na Facebooku, po niej byli następni, liczni. Systemowa przemoc dostała twarz: ofiar, sprawców, nawet świadków. Taka metoda walki o sprawiedliwość to z angielska call-out, wywoływanie domniemanych winnych z nazwiska i wezwanie ich do konfrontacji. A przy okazji jest to rodzaj zbiorowej terapii.
Generacja calloutu
Post Anny Paligi udostępniali dalej nie tylko ci, którym sztuka filmowa i sceniczna leży jakoś na sercu, ale i tacy, którzy nie godzą się na przemoc – w żadnej formie.