Wydawało się, że majestatyczna monarchia Starego Kontynentu będzie trwała wiecznie. Wszak to panowanie zaczęło się jeszcze w starożytności (Grecja),by później na wiele stuleci przekazać regalia do Włoch, z małymi przerwami na Hiszpanię czy Holandię. A kończyło dominacją Paryża, mającego atuty w postaci legend Montmartre’u i Montparnasse’u, École de Paris, surrealistów, no i boskiego Picassa. I nagle wszystkie one okazały się nic nieznaczącymi blotkami.
Francuzów zgubiło przekonanie o własnej wyższości. Gdy w 1938 r. Amerykanie z dużą starannością zorganizowali w Jeu de Paume wystawę „Trzy stulecia amerykańskiej sztuki”, reakcją Paryża nie było zaniepokojenie, nawet nie zainteresowanie, ale raczej wyniosłe rozbawienie tym, jak to parweniusze zza oceanu próbują wejść na artystyczne salony. Jedyne, o czym Francuzi mówili z uznaniem, to hollywoodzka kinematografia, architektura, nowoczesny przemysł. Ale sztuka? A później nadeszła druga wojna światowa, w której Francja najpierw straciła honor, a następnie tytuł kulturalnej stolicy świata. Życie artystyczne zamarło, podczas gdy po drugiej stronie Atlantyku zaskakująco się rozwijało. Amerykanie mieli determinację – cały nowy światowy ład miał się opierać na dominacji Stanów Zjednoczonych, w tej układance nie mogło zabraknąć także kultury, a osobliwie – sztuki. Poza tym posiadali ekonomiczną moc. Zarówno tę wynikającą z siły państwa, jak i jej obywateli. Obliczono, że przez ostatnie dwa lata wojny Amerykanie zaoszczędzili 25 proc. indywidualnych dochodów, a po jej zakończeniu – obawiając się inflacji – inwestowali te nadwyżki przede wszystkim w brylanty i dzieła sztuki. Tym razem nie te z modnego przed wojną Paryża, ale na fali patriotycznego uniesienia – rodzimej produkcji.