Lepiej być sławnym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem – mawiał przewrotnie Charles Bukowski, narcyz, kultowy pisarz i znany koneser napojów wyskokowych. Ale inny jego aforyzm wyrwany ze scenariusza „Ćmy barowej” – „Kiedy piję, zmierzam ku zgubie” – zapamiętany już tak dobrze nie został. Wysokoprocentowe trunki zawsze chętniej były postrzegane przez ludzi jako wymarzony środek do przełamywania lodów. W kulturze i w życiu pełniły funkcję ceremonialną, budowały wspólnotę, pomagały wprowadzać się w stan odmiennej świadomości, budziły euforię, uchodziły za drogocenny napój zapewniający zdrowie i niezbędne kalorie. Natomiast długo wzbraniano się przed pokazywaniem, że jako stały element biesiad zwiększały ryzyko otępienia i demencji, były czynnikiem wzmacniającym pieniactwo czy przemoc, nie mówiąc o groźbie uzależnienia.
W zasadzie do końca drugiej wojny światowej, a więc ponad dekadę od zniesienia prohibicji w USA, pijacy w filmach hollywoodzkich byli przeważnie postaciami humorystycznymi, farsowymi – bełkoczącymi dowcipy i zalecającymi się beznadziejnie do ładnych panienek. Dopiero Billy Wilder w „Straconym weekendzie” (1945 r.) ośmielił się przedstawić przenikliwie bezlitosną wizję ponurej degradacji człowieka przez alkoholizm. Zrobił to, łamiąc zakazy narzucone przez kodeks Haysa, które zabraniały pokazywania brutalnych scen, w tym picia alkoholu, co miało chronić społeczeństwo przed nieodpowiednim wpływem, złymi wzorcami, zepsuciem obyczajów.
Przekazywanie wzorców
Stan upojenia nie wydaje się zbyt fotogeniczny, lecz z jakichś powodów kino darzyło go od początku estymą. Może z tego względu, że w najoczywistszy sposób oddawał prawdę o podwójnej naturze człowieka, zawsze rozdartego między wizerunkiem tego, kim chciałby być, a własnymi słabościami, wyobcowaniem i szaleństwem.